Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Przy okazji "Gone" Tomek namawiał do śledzenia Snakehips i najpilniejsi adepci porcysowego stylu życia pewnie już wiedzą, że było warto. Dość powiedzieć, że wspomniany singiel mógłby być miejsko zorientowaną odpowiedzią na Jessy Lanzę, a "Overtime" brzmi jak znacznie bardziej mechaniczna i brutalna, zaśpiewana ze ściśniętym gardłem wersja "Giving It All" Bondax. Pozostałe kawałki wcale nie odstają i w efekcie synth-funkujące r&b Forever (Pt.II) to świetnie wykorzystane 15 minut i istna pigułka na stres. Lubicie Chloe Martini, Tony Betties, The Internet i Lone? Polubicie również tę EP-kę. –W.Chełmecki
Spoko są takie dziewczyny. Shura, czyli Aleksandra Denton, od miesięcy jest aktywna w moim ajpodzie poprzez satynowe r&b o tytule ”Touch”. Dzisiaj wskakuje do niego podobny w klimacie “2shy”. Może nie jest to zniuansowane i seksowne jak inc., może bardziej wyczuwalny jest tu pierwiastek pierwszych podrygów Jessie Ware, ale jest to komfortowe, niewyniosłe, bliskie mi granie. No i ta Brytyjka o rosyjskich korzeniach ma w sobie dresiarstwo, które wyraźnie kontruje wizerunek diwy, charakterystyczny dla Ware. Liczę na wartą odnotowania EP-kę, choć coś mi mówi, że na dłuższym dystansie zabraknie iskry bożej. –M.Hantke
Jeśli przy "Touch" przychodziły na myśl porównania do Todda Edwardsa, to przy "Name & Number", choć to track podobnej natury, proponuję szukać punktów stycznych z Prefab Sprout. Od razu uspokajam: nie doświadczymy tu sophisti-popu najwyższych lotów, bo nie w takiej lidze gra Brytyjczyk – po prostu już pierwsze klawisze intra kojarzą mi się z soundem From Langley Park To Memphis przełożonym na house'owy język. Więc czyż to nie jest zadowalająca sytuacja? I nawet jeśli największy hit Shifta szczycił się znacznie większą ilością niczym nieskrępowanych hooków, to najnowsza piosenka pokazuje, że gość wciąż zmierza w dobrym kierunku. Ripit goni ripit, a parkiet wciąż nie ma dość. –T.Skowyra
Chiraq, Chiraq, Chiraq! Tajemnicą poliszynela jest to, że Vic Spencer, czyli gość z takim przebiegiem, biznesowym stażem czy pozycją w chicagowskim podziemiu dopiero teraz zaczyna pukać do drzwi szerszej siatki odbiorców, ustępując do tej pory miejsca młodszym (czy zdolniejszym? jeszcze nie wiem) kolegom: Mensie i Chance'owi. Na swoim bandcampie pisze, że The Cost Of Victory jest idealną propozycją dla fanów Dooma, Sean Price'a czy ODB i tak, tak, na pewno czuć tu pierwiastek każdego z nich, mimo że np. za tym drugim (poza Heltah Skeltah) w ogóle nie przepadam i nigdy nie kupowałem kultu jego ciętego języka. Inspiracja Doomem najbardziej uwydatniona jest w szkielecie podkładów do kilku pierwszych numerów na mikstejpie, gdzie zastosowane zostało to charakterystyczne, typowe dla Daniela operowanie samplami; zagęszczanie ich, powielanie, odtwarzanie, nakładanie na siebie i rozciąganie jednego motywu do granic możliwości, no i, co również bardzo istotne, poświęceniu kilku gościnek swojemu alterego – Vicowi Greenthumbsowi. Może nie skoczne, może nie energiczne, ale dzięki komiksowemu klimatowi dobre. Naprawdę dobre. –R.Marek
Niech mnie kule biją, ten cały Pharrell to jest naprawdę sprytny gość. Ta połowa słynnego duetu producenckiego Neptunes, niegdyś absolutny gamechanger na poletku mainstreamu, do perfekcji opanował odcinanie kuponów w taki sposób, aby większość ludzi się na to nabrała, tak, ażeby nikt nie spostrzegł, że kolejne przeboje z jego udziałem to de facto ta sama piosenka. "Peaches N Cream" nic w tej materii nie zmienia – dostajemy porcję profesjonalnie przygotowanego, maksymalnie przystępnego, lekkiego funku, na którym sobie (uwaga, ważne słowo) płynie Snoop. Główka się buja, nóżka pracuje, refren, prawdziwy earworm, siedzi w głowie w połowie pierwszego odsłuchu. Nie mogę uciec od wrażenia, że ten kawałek to straszna ściema, niesamowicie precyzyjnie wyliczona na "podobanie się", której nawet sam ulegam. Bądźcie mądrzejsi ode mnie. (Refren = sweterek od Hilfigera, marynarka z Zary + wódka z colą). –A.Barszczak
Ariel i Soko jak Jane i Serge, tyle że z komiksu, którego kasowej ekranizacji nikt by się nie spodziewał. Ona w poważnej pozie, z nisko osadzoną barwą głosu i zdystansowanym niedowierzaniem wypisanym na twarzy. On już zawsze będzie chłopcem z wybujałą fantazją. Jej zwrotka, jego refren, jej "shadow of the doubt", jego spontaniczna beztroskość. Spotkanie w romantycznej scenerii, której konwencjonalne ramy każde z osobna rozsadza swoją nieprzystawalnością. Współczesny lovesong spoza walentynkowych składanek, a jakże słodkawy, jaki uroczy, szczególnie wówczas, gdy pamiętamy, że to taka gra, że się nie dzieje na serio, ani naprawdę. –P.Gołąb
Nie wiem, czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, żeby Jensen Sportag cokolwiek muzycznie zepsuło. Ja nie. Jak to bywa zwykle w ich przypadku, również do kawałka grupy tak nijakiej, że aż trudno uwierzyć w ich montrealskie pochodzenie, dodają same ładne rzeczy. Przytłaczająca, dyskotekowa gruboskórność zostaje poszatkowana na subtelne akcenty rytmu i melodii. Okazuje się, że gdyby podejść do sprawy bardziej minimalistycznie i pozwolić z gracją wybrzmieć pojedynczym dźwiękom, można stworzyć wyśmienity, subtelny kawałek z pogranicza elektroniki i kosmosu. Oczywiście nie każdy to potrafi. Może nawet nikt poza Jensen Sportag. –M.Riegel
Jest coś wielkopostnego w tej miniaturce, którą Sufjan zapowiada Carrie & Lowell. To tkwi już w tytule: kontemplacja krzyża, głowa posypana popiołem, gorzkie żale. Bez ironii z mojej strony. Śmierć matki zmiotła tego wesołego, późno dorastającego chłopca z czasów The Age Of Adz, zastępując afirmacyjny okrzyk: "It's a long life! Put your face together, better stand up straight" z "Impossible Soul", przygarbionym i zbuntowanym w niezręczny sposób: "There's blood on that blade; fuck me, I'm falling apart/ My assassin like Casper the ghost/ There's no shade in the shadow of the cross". Co najmniej dziwnym, zwłaszcza w kontekście początkowych nawiązań do Pieśni Nad Pieśniami. Można niemal współczuć to rozdarcie i wierzę, że zapowiadany materiał udźwignie je lepiej niż ten oderwany okruch, dla którego nie mogę znaleźć miejsca i odniesienia lepszego niż wczesny Bon Iver. Tutaj: Sufjan w takiej kreskówkowej pozie, obrócił się na pięcie, zwiesił głowę, ukrył twarz w dłoniach. Tylko przez palce da się dostrzec to jego osobiste, emocjonalne oblicze ukryte w cieniu rozbudowanej metafory. –W.Kowalski
Kończący się tydzień dostarczył nam garść niespodziewanych emocji. O nieoczekiwanym (i jak się za chwilę okazało fatalnym) singlu Blur pisaliśmy już wczoraj, tymczasem dziś dla odmiany mamy do czynienia z czymś jakościowo odmiennym. The Singles, bo tak zwie się nowa supergrupa (w której skład oprócz zapomnianej już piosenkarki Scarlett Johansson, wchodzi między innymi znana i lubiana Este Haim) serwuje nam track, którego na pewno nie powstydziłyby się macierzysty skład Este. "Candy" robi przede wszystkim ze względu nośny motyw w chorusie, ale i haimowskie zwrotki wcale nie rozczarowują. O dziwo, nieco zapomniany juz producent także stanął na wysokości zadania, w efekcie czego decyzja o paraniu się przez Johansson muzyką wreszcie nabrała dla mnie sensu. –M.Lewandowski
Dwóch artystów związanych z szeroko pojętą sceną eksperymentalną postanowiło nagrać ni to hołd dla wczesnego, ulicznego hip hopu z polskich blokowisk, ni to pastiszową beczkę z czasów i środowisk minionych. Tyle planów, a jaki jest finalny efekt? Piernikowski brzmi jak Eldo parodiujący Bąkowskiego z Niwei, a Etamski jak lo-fi Szczęsny z Niwei parodiujący chłopaczków z Małych Miast, czyli kolejny galeryjny alt-rap do kolekcji. –K.Michalak