Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Pohukiwania sowy, dzwony bijące na powitanie mglistej wiosny, ruiny opactwa Valle Crucis – wszystko to pozornie kuglarskie sztuczki, które dobrze wpisują się w kaskadyjsko-pogański krajobraz wrzosowisk, druidów, lasów starszych niż ludzkość i jeszcze starszych widm. Tymczasem Obsequiae kolejny raz unikają typowej błazenady, znać w gościach pojętnych terminatorów, którzy zainteresowanie medieval folkiem i minstrelskim szansonem potrafią wpleść w swój rzemieślniczo zręczny black. Od czasów Agalloch nie było w tych puszczach takich hooków. Oprócz dawnego Alcest nikt też na tym polu nie nawiązał tak udanie do klimatu prowansalskich wagabundów. To herbowy płyta, która może być czymś więcej niż świetnym podkładem do zabijania smoków i twojej codziennej gry o tron. A może być też tylko tym. I choć brak trochę na tym albumie gitarowej rycerskości poprzednika, współpraca z harfistą Vicente La Camera Mariño dodała mu w zamian anachroniczną, nietypową w tych rejonach perspektywę. Całkiem urokliwe i wdzięczne te obsekwie. –W.Kowalski
Jeżeli ktoś nie czuje jeszcze przesytu po wymiatającej EP-ce Maxo, to powinien w trybie natychmiastowym zaznajomić się z tym sympatycznym młodzieńcem. Choć jego muzyka na wielu płaszczyznach zdradza podobieństwo do dzieł autora Chordslayera, to nie sposób odmówić jej znacznie większego luzu i stonowania. Jeszcze bardziej wyraźne jest też nasycenie dźwięków energią chińskich bajek, co możecie potraktować zarówno jako zachętę, jak i przestrogę. Ja jednak nie potrafię oderwać się od tego słodziutkiego kawałka i z niecierpliwością czekam na kolejne ruchy Omni Rutledge’a. –A.Barszczak
Słucham sobie tego singielka i w głowie dopełnia mi się obraz Onry, jako producenta przehajpowanego. Owszem, na każdym albumie Francuza znajdziemy jakiś ripitowalny track, dwa lub nawet trzy, ale umówmy się – nigdy nie wymiótł. Najwięcej mówiło się o Chinoiseries, głównie za sprawą konceptu samplowania wietnamskich pocztówek dźwiękowych. 15 maja wychodzi Fundamentals, mające być zanurzone w przeszłości, w złotej erze hip-hopu, ale patrzące w przyszłość. "We Ridin’" jednak zapowiada muzykę smutnie i nudnie wtórną. –M.Hantke
Pamiętacie "Pass The Pain"? Autor tego kawałka – Niall Galvin – właśnie wydał album, który nie oddala się zbytnio od formuły przyjętej na zeszłorocznym singlu. W większości są to piosenki bazujące na chwytliwych i powtarzanych wielokrotnie temacikach, które razem z budującymi narrację quasi-rapowymi wstawkami i nonszalancko przygrywającymi gitarami tworzą w mojej głowie obraz opalającego się na leżaku młodzieńca, który, trzymając w ręku butelkę piwa, od niechcenia zapodaje kolejne linijki. Odmienne klimaty pojawiają się na bardziej neurotycznym "Petals" czy też na przedostatnim indeksie, którego główny motyw przypomina trochę twórczość Changes. Ważne jednak, że brak wyraźnie słabszych momentów i, jeśli miałbym określić całą płytę jednym słowem, to byłby to przymiotnik "słuchalny". Nie jest to bowiem muzyka, która wymaga odizolowania się od wszelkich rozpraszających bodźców i pełnego skupienia na dźwiękach, ale słuchana w drodze na uczelnię czy podczas SURFOWANIA po internecie sprawdza się bardzo dobrze i pozostawia we mnie wrażenie, że spokojnie mógłbym do niej wrócić chociażby za rok, otrzymując podobną dawkę przyjemności. –P. Ejsmont
Pewna bałucka jazz-głowa regularnie daje do zrozumienia, że orężem w jej rapowym arsenale, z którego korzysta najczęściej, jest przewidywalność i nuda. "Hybryd" mega sztos; sześć wzmianek o dziecku, trochę o matce, urocze "ziom" wypluwane co jakiś czas, czyli witam was w rzeczywistości, u mnie wciąż bez zmian. No i sprawa w dalszej części wygląda z grubsza tak, że na typowym dla siebie, wytartym z jakiejkolwiek aspiracji bicie (tym razem produkcji Killing Skills; more like DYING SKILLS, hihi) płynie sobie O.S.T.R., wygłaszający truistyczne kazania, bełkoczący mało interesującymi sloganami. Ale nie, poważnie, już nawet nie chce mi się analizować, ile razy z jego ust materializował się lament, że żona się na niego wkurwia, bo za dużo jara czy jeszcze jakieś inne tanie moralizatorstwo "o życiu, w życiu i po życiu". Zabawna sprawa, ale nawet album, który ów singiel promuje, nosi tytuł... *tadam* Podróż Zwana Życiem – szacunek za konsekwencję, ziom. Na koniec pozostaje mi wyrazić żal, że Madlib nie miał racji – marihuana pod żadnym pozorem nie zwiększa kreatywności. –R.Marek
Sam Obey postanowił zwolnić tempo. Jak mówi Faderowi, w hołdzie swoim ulubionym balladom r&b i w walce z nadmiernie wykręcanymi prędkościami radiowych songów. Rezultatem jest ten kawałek pilotujący nadchodzące Merlot Sounds EP – podzielona analogicznie do “Fallin” na część zasadniczą i rozciągające się outro –piosenka-ołtarzyk, odsączona z rozbuchanej zazwyczaj produkcji tego koleżki z Brooklynu. Ostatecznie charakterystyczne napięcia kompozycji jednak tutaj przeważają, przywodząc na myśl, nie bez zasadniczego udziału Anthony’ego Flammii, jakiś porywający się na autentyczność, usherowsko-prince’owski, emocjonalny drenaż. Jak ten kierunek ma się do całości materiału, przekonamy się już niebawem. –K.Pytel
Królowie lata powracają zimą? Do tego follow–upując sztos sprzed lat? To nie mogło się nie udać. Żadnej rewolty względem fanów na szczęście nie planują, ciągle ta sama flegma i laidbackowo przewijane przez Piotrka linijki na firmowych już podkładach patr00. Porównując z Podziemnym Disco, tylko jedna subtelna zmiana – tym razem to ona ma spocone dłonie, a on dzierży srebrny pistolet. No wiecie, parytety… –W.Tyczka
Dzieje się: brytolskie mleko pod nosem wymyka się spod dreamrockowego klosza i odkrywa rap. Czy teen-rock-rap. Wygląda to i brzmi jak gdyby King Krule chciał wygryźć Nathana Williamsa z pozycji lidera Wavves – stężenie absurdu bliżej nieznane. Warto jednak obserwować, co jeszcze z tego wyniknie, skoro już dziś 22-letni Niall Galvin (dubbing w Harrym Potterze w CV) nagrywa longplej w Atlancie, zarabia remiksy u Harry'ego Frauda, a w międzyczasie kusi singlem tak głupkowatym, kompletnym i zaraźliwym jak ten. -K.Miszczak