Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Spoglądam na teledysk i zastanawiam się przez chwilę, czy to Lionel Messi w koszulce z napisem "Wu-Tang Clan" nagrał coś z Nayvadiusem, ale w okolicach 1:01 wchodzi wokalny popis, a ja już nie mam wątpliwości, że to Aaron Ramsey, czyli bezsensowna ekwilibrystyka, przesada i ogólne niezrozumienie zasad gry. Dobra, nie będę ukrywał, że z tą kapelką od zawsze mam na pieńku za produkowanie klasycznie zerowej muzyki. Niestety, nic się nie zmienia, nawet gdy zapraszają moich ulubionych nawijkarzy. Otrzymujemy nudny, bezbarwny, pozbawiony chwytliwości track, którego jedynym mocniejszym punktem jest – cóż za niespodzianka – gościnka Future'a. "I don't understand why you're so cold"? Ponieważ przy piosenkach Maroon 5 umiera się z nudów, drogi Adamie. –P.Wycisło
Przyznam szczerze, że nigdy nie było mi po drodze z koncepcją budowania wartości polskich wydawnictw w oparciu o szereg odwołań i porównań do "zachodnich artystów", no ale w przypadku debiutu Bartosza Zaskórskiego takie transkontynentalne analogie cisną się na klawiaturę same. Mocny hipnagogiczny, akcentowany choćby w samym tytule albumu, wydźwięk całości kieruje mnie na peryferia sztuki uprawianej przez Jefre Cantu-Ledesmę. Z tym, że nie jest to taki pogodny ambient-noise z całą masą organicznych dźwięków i gitarowego przetwórstwa, a raczej jego zupełna odwrotność – obraz millenialsa udźwięczniającego lekturę uwspółcześnionych Dziadów Mickiewicza w wersji "hardware only". Pętle wyrwane z półsennych projekcji gęstnieją wraz z każdym kolejnym indeksem – o przestrzenności "doomed molecular waste" zapominamy ledwie kilka chwil później, słuchając już przysadzistej, dubopodobnej historii Kasi Tusk. Mchy i Porosty wydają się być naturalnym przedłużeniem czarno-białych psychodelicznych rysunków Zaskórskiego-grafika, tym razem oddziałujących jednak na zupełnie inne receptory. I wisi nad tym wszystkim aura tej posępnej ludowości kojarzonej w pewien sposób ze słuchowiskiem I Wtedy Okazało Się, Że Umarłem z pokoi Zamku Ujazdowskiego. W tym roku będzie naprawdę trudno o drugie tak angażujące pętle na naszym rodzimym podwórku. –W.Tyczka
Od kiedy plemienne, afrykańsko-tamilskie bity zostały zaprzęgnięte w służbę anty-popowego noise'u, a później egzotycznego popu, ale pozbawionego jakiejkolwiek siły rażenia, multi-kulti M.I.A. przestało być tak świeże. "P.O.W.A" to znów odgrzewany kotlet, choć z drugiej strony, ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Jak w "Borders", Maya prezentuje bowiem wypracowaną przez siebie muzykę środka. Jej "new lifeforms" stały się skamielinami – można posłuchać, powspominać i to nawet z przyjemnością, ale lepiej wrócić do teraźniejszości. Szkoda, że gdzieś po drodze wyparowała spontaniczność, a nawijka, która kiedyś bombardowała hookami z dżungli, nie potrafi wyjść poza szkolne "spotkanie kultur". –J.Bugdol
"Hi, how ya doin'? I'm Midas, I make music to speed down the highway to, late at night together with your main squeeze". Tak na swoim soundcloudowym profilu Midas Hutch wita swoich fanów, do których od niedawna również się zaliczam. Pod koniec października ukazała się pierwsza EP-ka producenta The High, na której zawarto 4 różne tracki z jednym wspólnym pierwiastkiem − w każdym zadomowiły się hooki i w każdym zamieszkał groove. W tytułowym Midas odświeża Off The Wall Jacko, "I'm Not The One" to klawiszowy cukiereczek dla wielbicieli filigranowej Ariany Grande, "Get Mine" to taniec w rytm modern funku i future disco, a na deser pojawia się "Another Man's House" − piosenka w tonie wyrafinowanych prince'owskich ballad, a jeśli nie czujecie tego porównania, to wyobraźcie sobie Teen Inc. w gustownych marynarkach na dancefloorze. I to tyle: 13 minut gładkiego, zaraźliwego popu dla każdego. −T.Skowyra
Lata temu to Madvillainy otworzyły dla mnie furtkę do świata rapu, mam więc do tej płyty i tego duetu ogromny sentyment. Pomimo swojej legendy, nie doczekał się jednak nigdy kontynuacji, a drogi tych wirtuozów, słowa i MPC, rozeszły się i jedynie sporadycznie znów się przecinały. Teraz niemal znikąd atakują ponownie, puszczając nowy kawałek. Po co? Aby promować kolekcjonerską figurkę. Serio? Nie mam pojęcia o co chodzi, ale jeśli każda taka akcja pociągać będzie za sobą nowy numer, to jestem gotów na całą kolekcję zabawek. A jak się on sam w sobie prezentuje? Wybornie, bo choć może nie dorównuje on poziomem wspomnianemu już klasykowi, to zawsze dobrze jest usłyszeć DOOMa w formie. Gdyby to miało zwiastować powrót, w co szczerze wątpię, to daje to nadzieję, że nie skończyłoby się podobnie do, nomen omen, Avalanches. A jak ktoś jest zainteresowany tym przedsięwzięciem, to zapraszam tutaj. –A.Barszczak
Autorce tej płyty przyśnił się monumentalny, wręcz epicki pop pełen pięknych ozdobników, urzekających harmonii i budzących zachwyt songwriterskich rozwiązań. Była to wizja tak idealna, że aż nierzeczywista. No i faktycznie, praktycznemu wykonaniu tej wizji daleko do idei arcydzieła powstałego w rozmarzonej głowie Laury Mvuli. Natomiast trzeba przyznać, że jej najnowszy album zasługuje na miano najwybitniejszego laureata tegorocznej nagrody "Nice Try Award". –Ł.Krajnik
No grubo panowie, nie powiem. 4 minuty jakiś mroczny łucznik z nożem ściga przez leszczyny pannę w rytm dramatycznej nawijki rapera w piżamie, aby wszystko, co skumulowało się w tym absolucie, eksplodowało w patetycznym refrenie Wiśniewskiego, wizualnie oddanym za pomocą pełnego tęsknoty wzroku emigranta próbującego dostrzec nim − Polskę. Nie ukrywajmy, kto w tym ultra ważnym projekcie jest najciekawszy. Wiśniewskiemu jako artyście można zarzucić wiele, jednak postępujący geometryczny progres jaki robi w wypuszczanych co roku solowych kawałkach to jest niepojęty fenomen zasługujący na tkliwe wyróżnienie. Koleś na skraju wypalenia daje taki absolut (tak, dwa razy w jednym akapicie umieszczę to słowo, bo w końcu zasłużył), w 4 minuty (trochę) przebijając "filiżankę", blokując podium wielce szlachetnego gatunku piosenki-chujowej, wydawałoby się, że na całą dekadę, gdyby nie to, że zrobił to już dwukrotnie na przestrzeni ostatnich lat − szacun.
Cokolwiek tu dodam to i tak wyjdzie płasko, więc wkleję prywatę, bo bardziej od jakości, obuchem w potylicę, bije mnie siła reminiscencji tego kawałka i samego Michała, dzięki któremu za szczeniaka porzuciłem katowanie Honoru. Obczajcie ”Moje Serce Bije Z Prawej Strony”, nie wiem czy za wklejanie tego nie grozi sztuma, ale abstrahując od tego, fakt że te zaśpiewy tak płynnie scalały się z sobą, było wystarczającym dysonansem poznawczym, aby skutecznie zejść ze świetlistej drogi białej Europy. Szczere dzienks Michał. −M.Kołaczyk
Ja pieeeerdooooooole, jaka drętwa ta nowa Metallica. Trzeba zacząć od tego, że w ogóle trudno przesłuchać cały ten cały Hardwired... To Self-Destruct – po co nagrywać tak zupełnie pozbawione kreatywności, w opór schematyczne i zwyczajnie nudne płyty? Że niby riffy fajne? No dobra, przez 15 sekund każdego kawałka może i jest ok, ale czego mam słuchać przez pozostałe 75 minut? Że niby wciąż jest to słynne zaciąganie Heidfelda (jeeeeeheeeejaaaaaaa!!)? Nie no, daję sobie spokój, nic mądrego nie wymyślę jeśli chodzi o plusy tej totalnie zbędnej płyty. No i jeszcze koszmarna okładka, która już zapisała się w "historii Internetu". Prawie osiemdziesiąt minut beztreściowego, hardrockowego onanizmu to dla mnie zdecydowanie za dużo. –T.Skowyra
Mamy rok 2016 i nikogo już nie trzeba przekonywać o fenomenie wersyfikacji MF Dooma. O wybitności Sade, jedenastej z pięćdziesięciu naszym zdaniem największych wokalistek wszech czasów, również. Tak więc, w przypadku mash-upu SADEVILLAIN, nie pozostaje nic innego, niż ograniczyć się do formy notki informacyjnej.
Młody brytyjski producent z Portsmouth postanowił połączyć legendarne acapelle z solowych projektów Metal Fingersa ze smooth jazzowymi podkładami zespołu Sade z obowiązkowymi śpiewanymi partiami Helen Adu. Efekt końcowy jest więcej niż zadowalający i stanowi idealny suplement do i tak bogatej i różnorodnej dyskografii Super Villaina. –W.Tyczka
Zajrzałem tu raczej z ciekawości, ale nawet jeśli jednym uchem, to poczynania kolończyka wypada jednak od czasu do czasu sprawdzić. Ta płyta ma swoje momenty, mimo że to w gruncie rzeczy taki do przesady bezpieczny showreel nagrany na potrzeby niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego. Nagrywki są trzeźwe i nie łamią żadnych reguł. I w zasadzie można się było tego spodziewać po &, bo od ciężaru Immer raczej nie będzie w karierze Mayera ucieczki, chyba że zdecyduje się on na jakiś radykalnie odświeżający krok. Ale nie tym razem. Amalgamat nazwisk tworzący tę quasi-solówkę osiąga tyle, że materiał przecieka przez palce. Numery płyną wartkim, ale płytkim strumieniem, a ty idziesz sobie wzdłuż niego w poczuciu zdrowej neutralności. W jaki sposób taka “La Compostela”, miałaby czymkolwiek zaskoczyć, skoro całą energię płyty spożytkował już pierwszy track? Ed McFarlane mógłby się zapałować, a i tak nic nie wskóra. Poza garścią jagód, czyli pulsu w “Blackbird Has Spoken” i refrenu “Mind Games” z udziałem Brytyjczyka, album nie pozostawia w pamięci zbyt wiele śladów i trwa dopóki się go słucha, co nie jest zadaniem ani angażującym, ani nieprzyjemnym. Piątka przybita w biurowcu Kompakt i jedziemy dalej. –K.Pytel