Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

All Melody to poważna sprawa. Ważna, muzyka poważna, wchodząca w alians z ambitnym ambientem i przejmującym, maksymalnie minimalnym techno. Nie chcę wyjść na zdrajczynię narodu, ale gdy myślę o muzyce klasycznej, czy współcześniej – o ambiencie – to myślę głównie o Niemcach; o Wolfgangu Voigtcie, o Wagnerze, o Schumannie, o Bachu czy Beethovenie. Nils Frahm przychodzi w tych myślach z pewnym suspensem, zawsze kojarzyłam go głownie z Music for the Motion Picture Victoria – z płyty, którą każdy samobójca niebojący się wyskoczyć z okna, mógłby mieć w słuchawkach podczas wykonywania swojego własnego coup de grâce. Symptomatyczne dla Frahma jest to, że czegokolwiek się nie dotknie, nie schodzi z tonu – tego absolutnie nieirytującego patosu, posiadającego roztysięczniony na kawałki, symptom jakiejś nieokreślonej straty melancholijnej. Mogłabym się tu rozwodzić o dźwiękowej kunsztowności, niemieckim perfekcjonizmie i udzielającej się emocjonalności Nilsa, przy okazji rozciągając ten tekst do rozmiarów recenzji – bo jest dopiero marzec, a ja już wiem, że ten album zmieści się w ścisłym top moich muzycznych miłostek; ale powiem jeszcze tylko jedno – moją ulubioną częścią składową tej płyty są utwory na niej najdłuższe, które otwierają mi serce nawet skuteczniej niż LSO w podzięce. "Human Range", "All Melody" i "Sunson" to imponujące monumenty, które wzbudzają uczucie bycia zupełnie nigdzie i przypominają, poprzez nawiązywanie relacji bezdotykowej – jak wygląda odczuwalne fizycznie bicie serca, jakby ktoś zapomniał. –A.Kiszka
Follow-up do jednego z najwspanialszych (żeby nie było: według mnie) albumów dekady musiał wiązać się ze sporymi oczekiwaniami. I choć Danielle Gooding znowu przygotowała zestaw 2-stepowych tracków, którym przysłuchuję się ze sporą uwagą, to jednak nie zawładnął mną tak jak More Love. 2 to logiczna kontynuacja dostarczająca kolejną dawkę dance'owych numerów zatulonych w ciepłym kocyku nostalgii, ale tym razem umknął gdzieś element spajający całość – to trudne do zlokalizowania spoiwo łączące wszystko w jeden, fantastycznie pracujący organizm. Niemniej wciąż odprężający opener "So I Run", oddychający 90sami remiks "Give Me Something", UK garage'owy sztos "Love Story" czy piękna 2-stepowa impresja "Desperation" są dość jasnymi komunikatami, mówiącymi, że Flava D cały czas znajduje się w pierwszej lidze parkietowego grania. I na "dzień dzisiejszy" to mi wystarcza. –T.Skowyra
Wydany pod koniec listopada Troll stanowi dźwiękowe podsumowanie 2017 roku. Kanciaste MIDI symfonie odzwierciedlają całą gamę emocji wywołanych przez najważniejsze wydarzenia ostatnich miesięcy. Bezlitosny chłód kompozycji przypomina o mrożącym krew w żyłach pokazie technologicznej potęgi, którego doświadczyły ofiary masowych, majowych cyberataków. Szarpana konstrukcja utworów wprawia w dezorientację bliźniaczą do tej spowodowanej konsumpcją setek sprzecznych newsów dotyczących okołonuklearnych poczynań największych mocarstw. Z kolei patronująca wydawnictwu groteskowa sztuczność idealnie komentuje miałkość spreparowanych osobowości użytkowników popularnych mediów społecznościowych. Socjologiczna wiwisekcja Ferraro jak zwykle balansuje na granicy dobrego smaku, lecz kunszt autora Far Side Virtual nie pozwala jej na uwikłanie się w zbytnią dosłowność. Oby tak dalej. –Ł.Krajnik
Pierwszy raz usłyszałem Fatimę Al Qadiri przy okazji jej świetnego (muzycznie i wizualnie) singla "Vatican Vibes". Było to gdzieś koło 2011 roku, w początkach vaporwave’owej zajawki. Charakterystyczna dla vapo, dystopiczna estetyka czy też pastiszowość stylu, u Fatimy pozbawiona została jednak lo-fi otoczki, w zamian lśniąc wypolerowaną produkcją. Na nowej EP-ce nic się pod tym względem specjalnie nie zmieniło – jest tylko lepiej. Ale tym razem dostajemy zaproszenie na dancefloor, nie inaczej. Raczeni jesteśmy bardziej melodycznymi strukturami, niż dotychczas, rytm zdecydowanie szybszy, a wycyzelowane synthy i bombastyczne bębny drum maszyny rozpierdalają piwnicę klubu. To jeśli chodzi o formę. Co do treści, to podobnie jak i we wcześniejszych wydawnictwach Al Qadiri, tak i tym razem pojawia się określony koncept, wokół którego zbudowany jest album. Asiatisch było zachodnią kliszą postrzegania kultury dalekiego Wschodu, zeszłoroczny Brute to protest przeciwko normalizacji przemocy przez rządzących. Natomiast tym razem Kuwejtka z Senegalu przedstawia nam swoje mroczne alter ego w postaci tytułowej Shaneeray – persony, która neguje normatywne pojęcie płci i jej przynależności kulturowej. Persony, której maskę od czasu do czasu przywdziewa każdy z nas. Jeśli macie co do tego wątpliwości to zachęcam do odsłuchu. –K.Łaciak
Mówi się, że "Post Requisite" to jedyna dobra rzecz związana z Kuso - reżyserskim debiutem FlyLo, który mogliśmy zobaczyć w tym roku chociażby na wrocławskich Nowych Horyzontach. Filmu nie widziałem, więc się nie wypowiem, ale trzeba oddać, że trwający równiutko 131 sekund "Post Requisite", który na fabularnym debiucie Ellisona stanowił muzyczny motyw główny, faktycznie jest sztosem i wolę tę produkcję od czegokolwiek na You’re Dead. Zresztą ten numer ukazał się już na soundcloudzie artysty w 2015 roku i muszę uderzyć się w pierś, że olałem ten utwór 3 lata temu, no ale chyba każdy ma prawo o czymś zapomnieć, zwłaszcza że dobra muzyka broni się przecież niezależnie od tego czy mamy 2015, czy też 2017 rok, prawda? W kontekście "Post Requisite" trzeba przyznać, że imponująco brzmi soczysta, fusionowa linia basu, za której narracją wprost chce się podążać! FlyLo po raz kolejny uwydatnia w produkcji swój spirytualny rodowód i, a to ci niespodzianka, radzi sobie z tymi trikami wyjątkowo dobrze! Czekamy na płytę, natomiast takich cymesów muzyczno-wizualnych (sprawdźcie również świetny teledysk) chcemy jak najwięcej! –J.Marczuk
"Pro-queer", a nawet "aggressively homosexual" – tak Casey Spooner krystalizuje ideę nowego albumu Fischerspoonera, Sir, którego premiera w lutym 2018 r. I jakkolwiek określenia te mogą wydawać się trywialnymi lub wyciągniętymi z kapelusza, to jednak muzyczny przedsmak nowego materiału w postaci "Have Fun Tonight", który pojawił się w czerwcu, a szczególnie "Togetherness" teraz, pozwalają mieć nadzieję na muzycznie właściwy kierunek obrany przez Fischera i Spoonera. Producencki udział Michaela Stipe'a (R.E.M.) w projekcie, jak i BOOTSa (Beyonce, Run The Jewels) ma niebagatelne znaczenie, co słychać na "Togetherness", który zaraża nieskrywaną zmysłowością głosu samego Spoonera, ale przede wszystkim anielskimi chórkami Caroline Polachek, co czyni tę ich przeplatankę niezwykle efektownym połączeniem. Sączy się to wszystko w stonowanej atmosferze pulsującego bitu, przetkane nagłymi erupcjami głosu ex-wokalistki Chairlift, no i – jakże rozkosznym – mostkiem. Werdykt może być tylko jeden. –K.Łaciak
Fantomowa kontratakuje długograjem – jeszcze obrzydliwszym, brudniejszym, jeszcze mocniej wyciskającym łzy wzruszenia* – tkwiąc tradycyjnie swoim poetyckim objawieniem w jaskrawym świetle płonących Mobbyn biletów, żartów o Twojej Starej oraz w epicentrum bezkompromisowej walki z Kinsellą. Kolejna edycja parodystycznej, "przaśnej" zabawy muzyką klasy B i granicami dobrego smaku. Nagrany w dwa dni na kradzionych z YouTube'a podkładach, MC Terminator-Wave połączony z midwest emo-LGBT-rapem ludzi, którzy o kilka lat za długo naświetlani byli radiacją chanowych odpadów oraz przesadnego nastoletniego użalania się nad sobą w duchu Willa Toledo (Car Seat Headrest) zmieszanego w równych proporcjach z podległą charyzmą Afrojaxa. I można sobie robić z tego powodu hehecenzję, można zbijać z chłopakami piątki albo zwyczajnie pluć złośliwie na dziejącą się tu "dziecinadę", jednak niezaprzeczalna emocjonalna siła singlowego "Poszedłem Do Lasu I Między Konarami Straciłem Orientację", wymusza na wszystkich pełną powagę, w szczególności w momencie zainicjowanym słowami: "siedem / jeden", który staje się głównym kandydatem do bycia najbardziej magiczną chwilą spędzoną z muzyką roku 2017. Oczywiście, to zadowolenie z materiału zależne jest od wielkości waszego progu bólu, bo przełknięcie Fantomowej dla niewprawionych może być smaczne jak tran; dla całej reszty rozkoszującej się tego typu podłą estetyką – pozycja obowiązkowa. –K.Mołaczyk
*Głównie za ten moment, w którym ktoś tego OP żółtego szczura w końcu wyjaśnia… aaa no i jeszcze koniec świata, Omegle, Edison, Tesla i jedna z najbardziej zaskakujących oraz ulubionych puent ever – Co sądzę o cywilizacji… dobry pomysł.
Co my tu mamy? A, to trójmiejscy The Fruitcakes. Na swoim drugim krążku, zatytułowanym nomen omen 2, panowie hołdują beatlesowskiej tradycji, starszej psychodelii (Syd Barrett, The Doors) oraz nowszej psychodelii (dwa pierwsze krążki Tame Impala, Unknown Mortal Orchestra) i trzeba przyznać, że całość prezentuje się całkiem udanie. To w znacznej mierze zasługa Maćka Cieślaka, który stawiając na oldschoolową produkcję, okazał się być dla chłopaków kimś w rodzaju George’a Martina (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje). Mogę narzekać, że zagrywki gitarowe The Fruitcakes aż za bardzo korespondują z tymi, które przed laty nagrała czwórka z Liverpoolu i w rzeczy samej 2 jest rewersem muzycznego wzorca kreatywności rodem z podparyskiego Sevres, ale co mnie to obchodzi, skoro lwia część 2 to naprawdę dobre piosenki. Przysłowiową "truskawką na torcie" jest wyróżniające się znakomitym refrenem "Sleepless", które mogłoby stanowić polską odpowiedź na "Chamber of Reflection" Maca DeMarco, ale to oczywiście nie wszystko, gdyż takie numery, jak chociażby melancholijne "He’s Calling You" oraz jazzujące "Dreaming My Days Away" też robią tutaj robotę. 2 to z pewnością jedna z najbardziej bezpretensjonalnych polskich płyt tego lata, dlatego warto jej zażyć jeszcze przed przyjściem kalendarzowej jesieni. Aha, wokalista śpiewa po angielsku bardzo dobrze, więc drogi Lucasie Tymański, nie musisz wzywać swojego taty, żebym stanął z nim w szranki w ramach lingwistycznego pojedynku przed komisją British Council, jak to niegdyś proponował pewnemu dziennikarzowi, który to raczył wypunktować jego rzekomo słabą angielszczyznę. –J.Marczuk
Australijski duet Flight Facilities zawsze bardziej przekonywał mnie w singlowej odsłonie, natomiast jeśli chodzi o dłuższe wydawnictwa było już gorzej (bo np. Classixx radzą sobie na obu polach świetnie). Na razie mój sąd opieram wyłącznie o wydany w 2014 roku debiut Down To Earth, bo całkiem możliwe, że w tym roku wszystko się odmieni, co pokazuje ujawniony niedawno singiel "Arty Boy". Przy wokalnym wsparciu Emmy Louise udaje się wykreować synth-popowy song dający jasno do zrozumienia, że wakacje już się rozpoczęły: skaczące plamki syntezatorów, funkowa gitara i melancholijne podśpiewywanie w refrenie (przypominające, że nic nie trwa wiecznie, heh) to jakby nie patrzeć udana i sprawdzona recepta na letni kawałek do zapętlania. Pozostaje trzymać kciuki i wierzyć, że duet utrzyma poziom i kolejny longplay będzie udany. –T.Skowyra
"Two Thousand And Seventeen" is 2001 – tak można najkrócej zdefiniować najnowszy kawałek Four Teta. Na najnowszym utworze londyńskiego producenta nie znajdziecie śladów marzycielskiego vibe'u charakterystycznego dla cykaczy z There Is Love In You ani też nie doświadczycie intensywnych wrażeń rodem z progresywnego Morning/Evening, ale czy ktoś z nas nie miałby czasem ochoty na krótką podróż sentymentalną? W taki wojaż zabiera nas Kieran Hebden, zwłaszcza gdy stawia na synkopowany rytm, wycofany, downtempowy podkład i prześliczne serpentyny samplowanej gitary (harfy?). I choć "Two Thousand And Seventeen" w żadnym stopniu nie może równać się z dźwiękowymi ilustracjami zawartymi na Rounds, to i tak w pełni popieram takie mrugnięcia okiem w kierunku "starych, dobrych czasów". –J.Marczuk