Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
A więc stało się i wracacie. Zgrywacie podstarzałych punkowców i myślicie, że kogoś porwiecie tymi dwoma akordami, przesterami i nieporadnymi krzykami Albarna. Myślicie, że to dobry pomysł, myślicie, że ogarniacie. Wiecie nawet, że Japonia jest teraz na topie – zawsze była. A więc stało się i wracacie. Ale nikt na Was nie czeka. –K.Michalak
Podczas niedawnych ogłoszeń kolejnych artystów tegorocznego OFF Festivalu na falach radiowej Trójki doszło również do wymiany opinii Grzegorza Hoffmana i Artura Rojka na temat ostatniej płyty tej sympatycznej skądinąd szkockiej grupy. W skrócie: szef muzyczny PR3 był raczej na nie, natomiast dyrektor artystyczny katowickiej imprezy raczej na tak i ogólnie, że "fajne piosenki". I ja też jestem raczej na tak, choć niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z "odgrzewanym kotletem", który serwuje nam dowodzona przez Stuarta Murdocha formacja. Otwierające album "Nobody's Empire", muśnięte elektroniczną farbą "The Party Line" oraz "Plan For Today" czy urocze "Ever Had A Little Faith?" to owszem fajne tracki, które niewątpliwie sprawdziłyby się jutro w niejednej kawiarni przy pączku z ajerkoniakiem i herbacie, ale ile razy mieliśmy już z podobnym indie popem do czynienia i to nie tylko w wykonaniu B&S? Zabraknie nam kalkulatorów, żeby to wszystko policzyć. I choć oprócz wyżej wymienionych utworów znajdziecie na Girls In Peacetime Want To Dance pewnie kilka innych niezłych momentów to zdecydowanie w te ponure lutowe wieczory stawiałbym bardziej na Tigermilk jeśli już o B&S mowa. -J.Marczuk
Skończyłem wczoraj oglądać Leftovers, miałem odczucia ambiwalentne. W soundtracku tego arcypompatycznego serialu pojawia się "Retrograde", obok, dajmy na to, "Nothing Else Matters" w wersji chyba bardziej łzawej i rozbuchanej niż ta z S&M, syf, Amerykanie na to pozwalają? Bardzo lubiłem ostatni album Blake'a, ale ryzyko osunięcia się w rejony męczenia buły godne jakiegoś Toma Krella mogło zniesmaczać tych, którzy nie za radioheadyzację cenili dokonania sprzed długogrającego debiutu. A tu znienacka fajnie, Kajnie, trzy zajebiste kawałki i bonusik, w sam raz, co ja gadam w ogóle że "200 Press" słabe. Dobrze by było jakby Kanye szedł w tym kierunku, to są dziwne, acz paradoksalnie kameralne struktury, a nie białasowsko-stadionowy Yeezus, wyczuwam potencjał na przemyconą dziwność (gdyby jeszcze West nie był takim imbecylem), to zresztą by było o tyle łatwe, że mainstreamowy hip-hop od lat idzie w kierunku rytmicznej dziwności i często kuriozalnego melodycznego minimalu. Takie ponure w gruncie rzeczy rzeczy bym aprobował w świecie, w którym Diddy spuszcza wpierdol Drejku za "kradzież" bitu do "0 to 100", na którym przecież nie mógłby zrobić nic ciekawego, chyba że zaprosić Jimmiego Page'a... -Ł.Łachecki
Wystarczyłoby napisać, że to kolejna udana produkcja Bondax i dla wielu osób cierpiących z powodu minusowych temperatur stanowiłoby to dostateczną rekomendację. Panowie Kaye i Townsend nie zatracili bowiem umiejętności przenoszenia słuchacza do najcieplejszych miesięcy roku. Można trochę ponarzekać na brak nowatorstwa i przeciętność dęciakowego hooku, ale o tym pierwszym zapominam dzięki odpowiednio przebojowemu, a jednocześnie relaksującemu refrenowi i następującej po nim części bazującej na funkująco pocinającej gitarce, a ten drugi przestaje przeszkadzać wtedy gdy zostaje zepchnięty na dalszy plan, więc ostateczny bilans jest dodatni. Młodzi Anglicy dobrych kawałków mają już sporo i nadszedł chyba odpowiedni moment, żeby pójść drogą Disclosure, do których są często porównywani, i pomyśleć o wydaniu tak dobrego albumu jak Settle – czekamy z niecierpliwością. –P.Ejsmont
Co się dzieje? Jeszcze parę chwil temu na wysokości Write About Love Belle & Sebastian byli ekipką, która zna już wszystkie swoje wady i zalety, spokojnie obok siebie koegzystuje i od lat codziennie rano robi sobie tę samą herbatę. W planach nie było już żadnych zaskoczeń: mieli dawać fajne koncerty na Off Festiwalach i spokojnie nagrywać sobie takie same albumy z dwiema, może trzema porządnymi piosenkami. Tymczasem "The Party Line" wychodzi poza starannie wypracowaną przez nich strefę komfortu i zaczyna czerpać garściami z popowych rejonów przeoranych przez MGMT z okolic ich debiutu. Co jakiś czas fajnie posłuchać sobie prostego hiciku na indiedyskotekę (łoł, ale oldskul). Dzięki, ziomki, dzięki wam w luźny sposób wróciliśmy na chwilę do czasów, kiedy nie istniał patrycjat. -R.Gawroński
Jak każdy poczciwy naiwniak dałem się porwać magii "Heartbeat Overdrive" i uwierzyłem, że oto na moich oczach powstaje zespół, z którym będzie mi się obcowało na bieżąco tak przyjemnie jak farciarzom wczutym w Cocteau Twins na przełomie 80s i 90s. Nie do końca się pomyliłem, bo i owszem, jest taka grupa, ale nazywa się A Sunny Day In Glasgow, a nie Ballet School. Debiutancki longplay tych drugich zawodzi na każdym poziomie. Bardziej niepotrzebna rzecz od albumowej wersji ich najlepszego singla to chyba tylko poznańskie zniczomaty. Gorsze jest jednak to, że cała reszta praktycznie w ogóle mnie nie rusza. "Lux" fajne fajne, ale odkrywczego songwritingu to ja tu nie słyszę, choć motywik oczywiście wart zapętlania. Narzekać też nie zamierzam, ale trochę szkoda życia na płyty na 5.0. -K.Bartosiak
No fajny ten nowy Julio. "Rhythm of Auld" z lekko podciętym basem startuje jak utwór Jamiroquai, ale nie dajcie się zwieść. Cykające motywy rodem z najlepszych wałków disco, narkotyczne syntezatorowe podkłady i uroczy featuring J'Danny znakomicie korespondujący z wokalem Bashmore'a to intymna wersja house'u, którą kupuję. Do sztosu na miarę "Battle For Middle You" troszeczkę zabrakło, ale jeśli "Rhythm of Auld" potraktuje się jako wprawkę przed nadchodzącym albumem to zabawa jest przednia. -J.Marczuk
Po zakończeniu bardzo lubianego przez nas cyklu 777 Vindsval nowym albumem powraca do serii Memoria Vetusta, czyli w pamięci starej odmęty. Nie liczmy więc na bezpośrednią kontynuację eksperymentalnego wcielenia artysty, którą bez trudu dało się usłyszeć na wydanym kilka miesięcy temu splicie z P.H.O.B.O.S . Dostajemy przede wszystkim rasowy, poprzetykany pseudo-gregoriańskimi zaśpiewami i podbity całą kopą niezłych riffów black metal. Zgodnie z nazwą – po prostu krew z północy. Vindsval udanie kopiuje własne patenty z pierwszych części cyklu, nawiązuje też do strojnych klimatów Emperor lub do Immortal z czasów Serca Zimy, udowadnia, że ascendenci nie byli w ciemię bici, nie na mchu jadali. Always the old way? Raczej niecny podstęp, bo pod przykrywką swojskiej scenerii ukrywa tu również bardzo techniczne, repetycyjne i kompulsywne oblicze, w saturniczny sposób przycinając sympho-blackowe (heh) podniosłe elementy, zjadając je i wypluwając tak, aby pasowały pod jego wartki, czasem jednak nazbyt jednostajny sound. -W.Kowalski
Zapytany o duet raperów z Polski, którego akcje w ostatnich miesiącach wzrosły najbardziej, bez chwili zawahania odpowiedziałbym: Belmondo i Bałagane. Ogólnie dziwna akcja jest z tymi typami – w jednej chwili bez żadnego problemu potrafią zaserwować megastylowe i przede wszystkim stuprocentowo autentyczne historie rodem z najmroczniejszych zakątków ulic Warszawy, by w następnej zburzyć całość wrażeń jakąś buracką linijką czy chujowym, napisanym w kilka sekund na kolanie rymem. Wierzę, że to wszystko jest jeszcze do doszlifowania, bo przecież najważniejsze z elementów, czyli: warsztat producencki, uliczno-niuskulowe delivery i wyrazistość są tu na zajebiście wysokim poziomie, a to jest wręcz fundamentalne dla poruszania się po tej konwencji. –R.Marek
Takie akcje powinny być nagradzane gromkimi oklaskami. Po pierwsze za to, że "Right Now" to klasowy banger z angielskim sznytem (pewnie już niedługo zadomowi się w każdej radiostacji puszczającej dens), a po drugie za to, że bonifikata w postaci braci Lawrence z Disclosure (których J. Blige spotkała już przy współpracy nad remiksem "F For You") pokazuje, że artystka ma oczy i uszy otwarte na to, co dzieje się we współczesnym dance-popie. I choć wolę hajlajty z Settle, to i tak zapowiedź The London Sessions zbiera ode mnie zasłużone propsy. -T.Skowyra