Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Zniknął na kilka lat, ale najwyraźniej się rozochocił, bo w zeszłym roku wydał longplaya, a dziś wypuścił następny kawałek, być może zapowiadający kolejny album. Co ciekawe, odechciało mu się tym razem smęcić, jak na Morning Phase, i postanowił uderzyć w bardziej przebojowy rewir popu. Pierwsze komentarze wskazują na podobieństwa do Tame Impala (początkowy riff czy pre-chorus), więc niby wszystko idzie w dobrym kierunku. Szkoda tylko, że nie zostałem powalony tym ekstatycznym chorusem, który tak naprawdę wcale nie jest taki mocarny, jak mogłoby się wydawać. Ale spokojnie, to dopiero pierwszy singiel, więc mam nadzieję, że w temacie nowego dłuogograja Becka będzie już tylko lepiej. –T.Skowyra
Właśnie za sprawą takich cudownych, przywracających wiarę i oddech piosenek Kamil Bednarek jest dla dziesiątek tysięcy Polaków istnym łącznikiem z Bogiem, ambasadorem miłości oraz wzorem na pozostanie prawdziwym, autentycznym ARTYSTĄ w czasach, gdy radiowe playlisty przejęły maszynowo produkowane przez programy komputerowe gnioty, które absolutnie nic nie mają słuchaczowi do przekazania. Aż się robi ciepło na serduszku. Kamil, pozostań sobą! –W.Chełmecki
P.S. Niezłe ciacho z tego Kamila. <3
Bohaterka cudownego "Woo Weekend" ponownie wywołuje zachwyt. Tym razem popieprzonym przedrefrenem, którego nie powstydziliby się Hiatus Kaiyote, dodatkowo podkreślonym przyjemną monotonią zwrotki i refrenu. Takiego azjatyckiego popu nam potrzeba. –K.Babacz
Pod tym osobliwym manifestem Benjamina J. Powera, traktującym o kruchości ludzkiego ciała, tak naprawdę kryje się mniej spektakularne i nie tak psychodelicznie rozmyte oblicze okiełznanego hałasu na modłę Fuck Buttons. Po czterech latach od solowego debiutu Blanck Mass odszedł od ambientowej konwencji na rzecz szybszych, cięższych (względem Blanck Mass) i nie tak zmiennokształtnych jak zarejestrowanych choćby na Slow Focus elektronicznych sekwencji. I choć w ogólnym rozrachunku z tegorocznych wydawnictw zdecydowanie milej słucha mi się drugiej połówki bristolskiego duetu, to Dumb Flesh zasługuje na wzmiankę na przykład ze względu na frapującą perełkę, "Detritus", kompozycję będącą w zamyśle próbą udźwiękowienia procesu rozkładu martwej materii organicznej. Cokolwiek, do cholery, to znaczy. –W.Tyczka
Julio Bashmore zapowiedział swój debiutancki album na lipiec, a tymczasem możemy się cieszyć kolejnym utworem wyjętym z jego tracklisty. "Holding On" to ożywczy promyk french-touchowego ciepła, piekielnie dobra sekwencja sampli rozkołysana na funkujących hi-hatach, kleistym basie i przyczajonych, jazz-housowych akordach klawiszy. Wokalista Sam Dew delikatnie soulując nadaje temu lazurowemu oniryzmowi nieco bardziej rzeczywistych kształtów, choć i tak nigdy już nie uwierzę, że człowiek nie jest stworzony do wygrzewania dupy na słońcu. –W.Chełmecki
Parafrazując jeden z najgorszych tekstów w historii muzyki, w karierze muzycznej trzeba wyczuć dobry moment, żeby zejść ze sceny niewyświechtanym. Podobnie jest z powrotami – trzeba się dobrze wstrzelić. Warto trochę odczekać, w międzyczasie odchować dzieci, pojeździć i pooglądać, ale z każdym rokiem rośnie ryzyko, że fani zdążą wyprawić ci pogrzeb. Blackalicious dali sobie 10 lat. Wracają z trylogią, której pierwsza część (Imani, Vol. 1) ujrzy światło dzienne 14. sierpnia. Na porządny rozpęd – niesiony dęciakami kawałek "On Fire Tonight", czyli osnuta ujmującym gościnnym wokalem Myrona wizytówka akrobatyki słownej od Gift of Gaba i dynamicznej produkcji Chief Xcela. Znów udany mariaż hip – hopu i soulu, niebezpiecznie przystępny i spasiony dobrymi samplami. Podobno część druga będzie pełna popisów krewnych I znajomych muzyka, ale Vol. 1 to przede wszystkim ujawnienie nowej perspektywy i przypomnienie starej mocy Blackalicious. –M.Riegel
Nuda, panie. Niestety ten wyświechtany frazes ma rację bytu, szczególnie w kontekście tego, że Barnett wyraźnie zainspirowana jest PJ Harvey, Hole czy Liz Phair. A Ile razy, drodzy słuchacze, słyszeliście już kalkę PJ Harvey albo innej Liz Phair? Na pewno zbyt często. I choć zdarzają się na Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit utwory relatywnie udane ("Depreston", "Pedestrian at Best") to niestety płyta zbyt często grzęźnie w zalewie monotonnego, męczącego indie-rocka. Niech przykładem będzie tutaj chociażby wołające o pomstę do nieba "Kim’s Caravan", bo o pozostałych trackach nie chcę pamiętać. Wciąż wolę jednak Barnett od irytujących pieśniarek pokroju Angel Olsen i Waxahatchee i tylko dlatego moja ocena debiutu Australijki jest neutralna. -J.Marczuk
Jakiś tydzień temu mój kumpel podesłał mi ten kawałek z dopiskiem, że nie rozumie tego kolesia (Douga Martscha), który ma 46 (!) lat, posiwiałą (!) brodę i brzmi tak samo jak kiedyś. I na dobrą sprawę wyczerpał temat, bo co ciekawego można powiedzieć o Built To Spill w 2015? Wiadomo - "Doug nie daje gówna, to chyba oczywiste" (parafrazując słowa pewnego rapera ) i piosenka jest jak najbardziej w porządku. Trochę nudzi, trochę rozczula przypominając o wzruszeniach, które miały miejsce przy There's Nothing Wrong With Love ale w gruncie rzeczy, teraz nie ma to dla mnie większego znaczenia i jest mi z tego powodu trochę przykro. Trochę. –A.Barszczak
Postawmy sprawę jasno: dwanaście lat temu "There Are Too Many Of Us" nie zmieściłoby się nawet na odrzutach odrzutów z Think Tank. To tylko namiastka tamtego songwritingu, a przypuszczalnie także vocoderowane "zgorillazowienie" zespołu. Teraz pytanie: czy Albarn i spółka zapomnieli, jak prawidłowo dobierać single, czy faktycznie mamy się spodziewać średniego krążka? Kilku szczęściarzy przekona się o tym na własnej skórze już dziś wieczorem w ramach sekretnego show w Londynie, podczas którego Blur zagrają The Magic Whip w całości po raz pierwszy. Nam, z jeszcze większymi pokładami niepewności, na odsłuch przyjdzie czekać prawie do końca kwietnia. Może to osąd nieco na wyrost, ale niektórym muzykom powinno się zakazać powrotów po kilkunastoletniej absencji, bo mnogość niekoniecznie wspaniałych comebacków przeraża. –W.Tyczka
Najpierw mieliśmy bardzo fajny, pobrzmiewający lo-fi debiut. Następnie sympatyczny, wycyzelowany sofomor. Jeszcze później jakieś totalnie niezapadające w pamięć pierdoły. Widocznie teraz przyszedł czas na dzieło bardziej ”ambitne”. Przynajmniej to zapowiada pilotujący singielek, jadący na bezczelnie prostackim, rozciągniętym do granic możliwości, ociężałym hooku, który nijak ma się do, w założeniach ”eterycznego”, charakteru wałka. Jakby tego było mało na wysokości 1:40 mamy do czynienia z jeszcze gorszym jakościowo fragmentem – zbliżającym się niebezpiecznie w rejony zła wszelkiego quasi-mostkiem(?), a wszystko przyprawione chujowym solem Boba. Aspekt ambitny sprowadza się do tego, że całość została potraktowana solidną dawką pogłosu, co miało dawać złudzenie, że Best Coast są czymś więcej niż zespołem od letnich nucanek i kierować skojarzenia w stronę etykiet dream oraz gaze. Sorry Bethany, ale nie z nami te numery. –M.Lewandowski