Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wszelkie próby zbywania Rosy Vertov hasłem "polskie Warpaint" muszą nieuchronnie spłynąć ściekiem. Jasne, podobieństwa (dziewczyński skład, umiłowanie do dream-popowego odrealnienia, wszechobecność wokalnych kontrapunktów) widać jak na dłoni, ale szanujmy się. Po pierwsze w obliczu Who Would Have Thought? ostatnie dokonania Amerykanek brzmią jak stockowa czkawka; po drugie zaś nie przypominam sobie w twórczości Warpaint tak silnie wyeksponowanych wpływów garażowej psychodelii, post-rocka po linii Spiderland, a nawet jazzawego avant-rocka ("Frantic"). Najnowszemu wydawnictwu warszawskiego zespołu nie brakuje ani napięcia, ani klimatu, ani konkretnych pomysłów czysto muzycznych, dlatego też na tegorocznej gitarowej mapie Polski stanowi punkt obowiązkowy. –W.Chełmecki
Gdy opadł już trochę kurz, Kendrickowy szał ucichł, warto wrócić sobie do Painting Pictures, bo w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych wydawnictw, płyta Kodaka nie opiera się wyłącznie na szybko opadającym hajpie. Pisałem już o "Tunnel Vision" i zdanie podtrzymuję, a teraz może oceniłbym ten kawałek nawet wyżej. Nie wyznaczył on jednak ram brzmienia sympatycznego Florydczyka – jego debiutancki album to w przeważającej większości cloudowe, lekkie, melodyjne bity i lekko zamulający głos Kodaka. Gość może nie jest najbardziej porywającym z nowych graczy, ale jest na tyle charakterystyczny, żeby nie zlewać się z zastępem młodych, aspirujących raperów, a wszelkie braki nadrabia mistycznym "uchem do bitów". "Twenty 8", "Patty Cake", numer z Thuggerem, który brzmi jak zagubiony element z JEFFERY – to wszystko świetne rzeczy. Czy Painting Pictures mogłoby być nieco krótsze? Pewnie tak, ale nic mi tutaj nie przeszkadza, słucham sobie cały czas. Pozdrowienia do więzienia. –A.Barszczak
Songs Of Love And Hate – pardon, …And Death – jak to poważnie brzmi. Historie o zakazanych gębach w zatęchłych spelunach, upadłych kochankach i namiętnych mordercach urodzonych po złej stronie Atlantyku; słowem – synowie anarchii deliberują o prawdziwym życiu i prawdziwszej śmierci przy Żołądkowej Gorzkiej i ogórach. W zamyśle Darskiego i Portera miał to być pastiszowy hołd dla idoli, pełne mrocznych opowieści i sążnistych blues-rockowych riffów dark-country z południowych lasów, ale jak tak tego słucham, to miast scenerii rodem z pierwszego sezonu True Detective, wyobrażam sobie raczej snopki siana, chałupy przykryte okapem i polską kaszankę w sosie barbecue. Groteskowość tej pozy przebija Maćka Maleńczuka w TVN-owskim duecie z Gienkiem Loską (btw) i Organka śpiewającego o Mississippi w ogniu w kontekście ściągania spodni, natomiast sama muzyka ma do zaoferowania kilka kręcących się w kółko, oczywistych przedruków (Nick Cave na czele), i generalnie nie mam żadnego problemu z tym, że panowie sobie to niezbyt zajmujące brzdąkanie nagrali, ale żeby od razu wciągać w to dzieci? I Jezusa? No, tak to się bawić nie będziemy. –W.Chełmecki.
Mayer Hawthorne i Jake One powracają po dwóch latach od pierwszej części Tuxedo, by znów pobawić się w stylowy blend disco-funku i synthowego boogie. "Pobawić" zdaje się być tu słowem kluczowym, bo przecież ambicją tej zgrabnej mimikry Earth, Wind & Fire, Jacko i Gap Band nie jest żadne poszerzanie horyzontów, a jedynie rozgrzanie pośladków przed nocą pełną pląsów. Ze względu na mniejsze zróżnicowanie tempa II snuje się bardziej monotonnie od poprzednika, ale też wydaje się albumem równiejszym: czy jest to eteryczne "2nd time Around", nonszalanckie "Scooter’s Groove" lub natchnione "Livin’ 4 Your Lovin’", płyta unika jakichś drastycznych załamań i DOPSZ BUJA na całej rozciągłości – i doprawdy trudno jej nie polubić. –W.Chełmecki
Straciliśmy młodego Szkota z radaru dwa lata temu, a on do tej pory zdążył wyprowadzić swój charakterystyczny styl na głębokie wody pozytywkowego wonky, coraz precyzyjniej mierząc napięcia między poszczególnymi piętrami swoich szklanych aranżacji. Mało kto brzmi jak młody Gellaitry, kiedy ten imituje Blake'owe pady, uruchamia spreparowane wibrafony i wycina własną ścieżkę do PC Music, a wszystko to w obrębie czasem jednej, bardzo fajnie poskładanej, kompaktowej, ale luźnej kompozycji. Za trzecim razem nie wypada już dać mu uciec. Escapism III wieńczy ten festiwal kolorowego skakania po bitach i melodiach, nie obniżając poziomu uchwyconego na pierwszej EP-ce. Wciąga jeszcze bardziej w świat rozdrobnionych, cyfrowo-żywicznych dźwięków. No, coś naprawdę optymistycznego. Pianola nie wygrywa tu już tak intensywnie, otwierając drogę ku bardziej rozległym i jeszcze bardziej podniosłym, filmowym przestrzeniom ("Acres") i lśniącym glitch-hopowym narracjom ("Ever After"), przypominając, że Glass Swords Rustiego mogły się wydarzyć między innymi po to, by Sam był w stanie wydać debiutancki album. Kibicujemy dalej. –K.Pytel
Dobra ziomy, bo ja tu się zgłosiłem ze dwa miesiące temu, że zrecenzuję trzecie elpe Homeshake’a, no i kurwa zmuliłem. Kto miał poznać ten poznał, myślę, ale też z drugiej strony to jest nie fair wobec tych, którzy faktycznie używają internetu tylko do Porcysa. To na wolno specjalnie dla Was krótka piłka! Fani Maca DeMarco kojarzą Petera Sagara, zrelaksowanego gitarzystę jego live-bandu z okresu do 2014 roku. Miał chłop dość życia w trasie i przeniósł wysiłki na swoje solowe projekty, które zresztą postanowił też zunifikować pod jednym stałym szyldem. Tak Homeshake wydał pod koniec lutego trzeci pełnowymiarowy album. Co tu mamy na tym Fresh Air? Hipnagogiczne r&b dla introwertyków o przeciętnych celach w życiu. Też dla miłośników eightiesowo-ninetiesowych składowych brzmienia, Seana Nicholasa Savage’a i palenia weedu. Enjoy. –M.Hantke
Rzadko piszemy o emo, ale ta wiosna wyraźnie rozkwita dziewczętami, i tak jak Ben Gibbard obawiam się, że oznacza to jedynie kolejne złamane serca i nowe uzależnienia. Na debiucie Amerykanów przejrzysta produkcja wysuwa na pierwszy plan stylowo egzaltowany, a przy tym zaskakująco przyjemny wokal, by w tle umieścić kontrastujące z wymuskanym śpiewem post-hardcore'owe instrumentarium. Utwory zwiewnie przemykają i wydają się idealnym towarzyszem słonecznych spacerów, zwłaszcza że kolesie bezceremonialnie atakują hookami i potrafią utrzymać równy poziom przez cały album.
W tekstach jak zwykle: porozstaniowe smutki, powątpiewania grynszpanowe czy przeurocze niedojrzałości – mierzymy się z klasycznymi emo-głupotkami, jednak czasem pojawia się wers w stylu "you make me want to start smoking cigarettes" i mogę tylko przybić wirtualną piątkę chłopakom. Nawet jeśli Greatest Hits nie będzie musiało ratować mojego życia jak Cardinal Pinegrove, to pewnie wspomnę o tej płytce przy podsumowaniu rocznym, ponieważ "all my friends are growing up". –P.Wycisło
Kathy Lee (NOMEN OMEN, czasem przypomina Jessy Lanzę) konstruuje wygładzony, elektroniczny pop ("New York 93" – r'n'b trochę jak produkcje Ethereala dla Alexandrii) epoki owładniętej [UWAGA] "bezdusznością technologii", o czym przekonywał nas już skutecznie debiut Motion Graphics. Oblicze Yaeji jest nieco bardziej "tradycyjne", bo self-titled przesiąknięty jest ambientowym house'em czy dubowym techno oddychającym ambientem, ale również mikro-tanecznością przypominającą momentami Luomo, i choć czasem wokal mógłby być nawet zbędny ("Feel It Out"), to ostatecznie bogate, przestrzenne podkłady wynagradzają możliwe znużenie melorecytacją, która pojawia się często w tych elektroniczno-popowych hybrydach. Nie brak też zerknięcia w stronę najntisów albo Ellen Allien ("Guap") i lekkiego industrialu ("Full Of It"). Takie after-party to rozumiem. –J.Bugdol
Chłopcy z Mastodona posiedli tę umiejętność, której zawsze brakowało mi przy okazji każdorazowego podejścia do któregokolwiek ze slide'ów w Tony Hawk’s Pro Skater 2 – potrafią, doskonale balansując, permanentnie utrzymywać równowagę. Kontrolują się na każdym kroku i nadzwyczaj łatwo przychodzi im nurkowanie z tym swoim zapiaszczonym progiem w skrajnie zorientowanym na rozrywkę mainstreamie. Ponadto, patrząc z perspektywy czasu, band z Atlanty pochwalić należy również za urocze wyrachowanie. Nie ma drugiego takiego zespołu, który będąc w odtwarzaczach metalowych ortodoksów, tak jawnie się kurwiąc, może liczyć na całkowite wybaczenie. A dlaczego taki występek uchodzi im płazem? Bo Mastodon ostatni pomysł na oryginalne brzmienie mieli prawie dekadę temu, ale zamiast zamknąć go w ramach jednej płyty, postanowili grać tę samą piosenkę przez blisko osiem lat. Stąd sukces Once More 'Round the Sun, stąd triumf Emperor Of Sand. I mimo, iż od strony techniczno-kompozycyjnej jest niezmiennie świetnie, hook goni hook, to szczerze powątpiewam w niewyczerpalność takiej formuły. Albo zrobią Greatest Hits, albo naszpikują kolejny CD-R indeksami pokroju wyróżniającego się na tę chwilę "Clandestiny", albo w niedalekiej przyszłości zanudzą nas na śmierć. Przez wzgląd na starej dzieje, dzisiaj panowie dostają fory. –W.Tyczka
Kiedy prosiliśmy o prawdziwy brud ulic, dostaliśmy męczącego bułę Wileya. Gdy dzieło życia Ojca Chrzestnego grime'u konsystencją przypominało rozgotowaną na wodzie owsiankę, wtedy głodni szybkiego rapowania na jeszcze szybszych bitach, ostrzyliśmy zęby właśnie na Gang Signs & Prayer. Stormzy w tym roku miał o tyle łatwiej, że: a) rok temu jego spontany klikały się jak świeże bedoesy, więc środowiskowy marketing miał z głowy, b) chyba nikogo ten typ, oprócz 2-3 strzałów, tak naprawdę nie obchodził, stąd śmiało "mógł zaskoczyć". Finalnie raczej chwycił, dlatego nie doszukacie się na stronie czarnego pollice verso. Jest bezpieczny środek symbolizujący pewną wątpliwość co do słuszności skonstruowania takiego dychotomicznego tworu.
Być może jest to kwestia osobistych preferencji, bo zaraz jeden z drugim wynotuje, że przecież mogliśmy spodziewać się koegzystencji agresywnego grime'u (gang signs, c'nie) z ciapowatym r&b (prayer, c'nie), no ale boli fakt, że przy tak dopracowanej pod względem produkcji płycie, i przy raperze o niekwestionowanej sile deklamacji i delivery, finalnie przyszło nam obcować z półproduktem wkurwienia i chronicznego obniżenia nastroju. Południowi londyńczycy nie mają gorszych dni, a jeśli już chcą snuć opowieści z kozetki, to zmieniają ksywkę na Wczesny-The-Weeknd. I kontynent, przy okazji. –W.Tyczka