
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Belén Vidal wróciła z drugim albumem i nie zawiodła moich oczekiwań. Hiszpanka doskonale wyczuwa obecne tendencje panujące we współczesnym popie (w jednym worku mieszają się trap, future beat i modernistyczne r&b) i potrafi przekuć to w swoje własne produkcje. A skoro już jesteśmy przy tej kwestii, to należy pochwalić Kwalię za świeżość w dziedzinie budowania dźwięków – mamy tu do czynienia z klawiszowym r&b odważnie szukającym połączenia z "nową elektroniką" kreowaną przez najsprawniejszych graczy. A z drugiej strony "Zigurat" to taneczna petarda, "Rutas Circulares" orzeźwia dawką schłodzonych hooków, "De Luce" porywa spiralnymi klawiszowymi melodyjkami, przebojowy "Espejo/Enigma" uzależnia strumieniem laserów, w "Sinfín" grasuje El Guincho ze swoim hiper-popem, "Chuang Tzu" dzięki harfie i rytualnemu zaśpiewowi wzbogaca całość o nietypowe pierwiastki, a "Apnea" zgina się w 2-stepowych szarżach. Czyli nie tylko produkcja, ale i popowy potencjał z dodatkiem hiszpańskich dodatków czyni z nowej płyty BFlechy mocno zaraźliwy zestaw, przy którym trudno się nudzić. I o to chodzi. –T.Skowyra
Kiedyś na wuefie bywałem bramkarzem. Raz, gdy chciałem przerzucić ciężar gry na drugi koniec boiska, niestety źle ułożyłem stopę i piłka po uderzeniu z całą siłą odbiła się od twarzy stojącego 5 metrów ode mnie kolegi. Niby wcześniej sam o nią prosił, ale wyszło jak płyta Babyfather – czyli niezbyt. BBF Hosted By DJ Escrow nie należy do najlepszych wydawnictw na koncie Deana Blunta. Ciężko znaleźć naprawdę dobre momenty, bo jeśli nawet istnieją, to są drastycznie przyćmione przez te irytujące, jak chociażby trzyczęściowe "Stealth" z jednostajnie powtarzanym "This makes me proud to be British".
Nie wyobrażam też sobie sytuacji, że ponownie włączam całość i nie pomijam pięciominutowego intra. We wszystkich 23 numerach większość sampli w ogóle nie komponuje się z resztą, przez co wydaje mi się, że nie są pełnoprawną częścią albumu, a przypadkowymi dźwiękami, które włączyły się na innej karcie przeglądarki. Do tego mamy zbyt dużo pozycji skitopodobnych - w pierwszym rzędzie stawiam tu noisowe "PROLIFIC DEAMONS" brzmiące jak monolog Philipa z South Park nawinięty pod odkurzacz przemysłowy. Płyta jest zdecydowanie za długa i chyba nie ma niej choćby jednego utworu do którego chciałbym jeszcze wrócić. Paradoksalnie najlepiej wypada i tak słaby singiel "Meditation". –A.Kasprzycki
Z katalońskiego wybrzeża na światowe pop-salony? Alba Farelo nawet nie próbuje ukrywać, że taki właśnie obrała sobie cel, a środkiem ku temu ma być ociekający blichtrem, wtłoczony w ramy aktualnych trendów dancehall. Na swoim nowym mixtapie Bad Gyal zebrała producencki dream-team (m.in. Jam City, El Guincho czy odpowiedzialny za świetną, zeszłoroczną "Jacarandę" Dubbel Dutch), który pomógł jej w nagraniu wyjątkowo grywalnego gówna, łączącego hedonistyczno-gwiazdorskie zakusy z przyczajonym, introwertycznym błyskiem w oku. Epileptyczna "Candela", rozbrykane "Internationally" czy lekko klasycyzujący "Blink" nie tylko zmuszają do ripitu, ale i zwiastują odważniejsze zagrywki w przyszłości. Oczyma wyobraźni widzę już osadzone na bardziej house'owych bitach kolabo z DJ-em Pythonem, a jeśli na drodze do tego stanąć ma jeszcze kilka takich wydawnictw jak Worldwide Angel, to z miłą chęcią uzbroję się w cierpliwość. −W.Chełmecki
Jak każdy poczciwy naiwniak dałem się porwać magii "Heartbeat Overdrive" i uwierzyłem, że oto na moich oczach powstaje zespół, z którym będzie mi się obcowało na bieżąco tak przyjemnie jak farciarzom wczutym w Cocteau Twins na przełomie 80s i 90s. Nie do końca się pomyliłem, bo i owszem, jest taka grupa, ale nazywa się A Sunny Day In Glasgow, a nie Ballet School. Debiutancki longplay tych drugich zawodzi na każdym poziomie. Bardziej niepotrzebna rzecz od albumowej wersji ich najlepszego singla to chyba tylko poznańskie zniczomaty. Gorsze jest jednak to, że cała reszta praktycznie w ogóle mnie nie rusza. "Lux" fajne fajne, ale odkrywczego songwritingu to ja tu nie słyszę, choć motywik oczywiście wart zapętlania. Narzekać też nie zamierzam, ale trochę szkoda życia na płyty na 5.0. -K.Bartosiak
Album został zadedykowany zmarłemu ojcu, a ja nie będę bawiła się w interpretowanie emocji Baltry, których, jak sam przyznał w jednym z wywiadów, nie potrafił nazwać. Nie chcę wyskoczyć z banalnymi hasłami jak zaduma, melancholia i nostalgia, bo to coś pomiędzy nimi, nieokreślone czwarte pojęcie, które tym razem nie zaprasza na imprezę, a jest osobistym zapiskiem uczuć twórcy, przekodowanym na doskonale znaną mu elektroniczną stylistykę. Tu zespoił powidoki deep house'u, outsidera i d&b. Udało mu się skomponować niepokój ujęty w spokój, a peak "tego czegoś" możemy usłyszeć w numerach "How Does It Work?" oraz "Ted's Interlude". To ten moment, gdy zabłądziło się wzrokiem, gdy strzępki zdań mącą w naocznej rzeczywistości, jesteśmy gdzie indziej w znajomym miejscu. Ted udowadnia, że taneczny bit może położyć na wznak na łóżku, grubą kreską oddziela relaks od odpoczynku od samego siebie, wyznacza inny rodzaj ulgi. To nie jest pozycja do kąpieli z bąbelkami i lampki szampana, a muzyka muskająca wypalone nerwy. –N.Jałmużna
Nuda, panie. Niestety ten wyświechtany frazes ma rację bytu, szczególnie w kontekście tego, że Barnett wyraźnie zainspirowana jest PJ Harvey, Hole czy Liz Phair. A Ile razy, drodzy słuchacze, słyszeliście już kalkę PJ Harvey albo innej Liz Phair? Na pewno zbyt często. I choć zdarzają się na Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit utwory relatywnie udane ("Depreston", "Pedestrian at Best") to niestety płyta zbyt często grzęźnie w zalewie monotonnego, męczącego indie-rocka. Niech przykładem będzie tutaj chociażby wołające o pomstę do nieba "Kim’s Caravan", bo o pozostałych trackach nie chcę pamiętać. Wciąż wolę jednak Barnett od irytujących pieśniarek pokroju Angel Olsen i Waxahatchee i tylko dlatego moja ocena debiutu Australijki jest neutralna. -J.Marczuk
Najnowszą płytę Barrotta najczęściej opisuje się podkreślając jej balearyczność. Zgoda, ale na Sketches From An Island 2 pojawiają się też motywy bliskowschodnie, indyjskie (sitar w "Der Stern, Der Nie Vergeht"), perkusjonalia naśladujące gamelany i wszystkie te wątki rodem z world-music, potrafią funkcjonować obok siebie. Brytyjczyk zafundował nam, wzorem pionierów exotiki, pewien rodzaj ersatzu – czystą fantazję wakacji, gdzieś w nieistniejącej "reszcie świata". Formą, w której wszystkie te elementy się spotykają, jest właśnie balearyczne, chilloutowe downtempo – leniwe brunche, zwiedzanie wyspy, relaks nad morzem i ogólnie panująca beztroska. Płytę otwiera zahaczające o lounge "Brunch With Suki". "Over A Dieter`s Place" snuje się przy akompaniamencie gamelanów/marimby, potraktowanych w minimalistyczny, reichowski sposób. "Distant Storms At Sea" przewodzi gitara jamująca w skali arabskiej. W "Der Stern, Der Nie Vergeht", downtempo-relaks powoli przemienia się w kolejną egzotyczną podróż. Do tego mamy jeszcze piano-ambient "Forgotten Island" przypominający nagrywki Akiry Kosemury. Kończące płytę "One Slow Thought" mogłoby towarzyszyć czekaniu na wschód słońca w Café Del Mar gdzieś w latach 90-tych. Sketches From An Island 2 to kawał solidnego chillu w pakiecie ze zwiedzaniem. No i czego chcieć więcej? –J.Bugdol
Czy ci goście powinni jeszcze kogokolwiek obchodzić? Sięgnąłem po płytę, być może mając w pamięci dobre wrażenie, jakie wywarł na mnie zeszłoroczny singiel (ten zdążył kompletnie wyparować mi z głowy) i okazuje się, że na piętnastolecie kariera Brytyjczyków niejako zatacza koło. Junto najbliżej do ujęcia taneczności z początków twórczości Buxtona i Ratcliffe’a. Widać, że duet bacznie przygląda się młodym rodakom i próbuje nadążać. Niestety mocno konkurencyjnych produkcji jest tu ledwie kilka. Do tych można zaliczyć "Unicorn”, "Never Say Never”, czy "Buffalo”. Ludyczności raczej podziękowano, tej jednak udaje się czasem zdominować parkiet i zdarza popsuć zabawę. Na szczęście dotyczy to głównie albumowych średniaków. Sporo tu natomiast ducha najntisów, trochę dziadowania (intro, "Mermaid Of Salinas”), a bliżej końca potrafi też wkraść się nuda. Jednak przynajmniej połowa tracklisty jest warta zachodu, więc klepnąć panów po plecach nie zaszkodzi. -K.Pytel
Natasha Khan nigdy nie należała do jakiejś futurystycznej dźwiękowej ofensywy, ale jej najnowsze wydawnictwo to już naprawdę ciężki przypadek. W czasach, w których kilka razy do roku "słyszymy przyszłość", a za rogiem czai się revival 00sów, piosenkarka stawia na dość ordynarne odświeżanie lat osiemdziesiątych. Długimi fragmentami to dość sprawna stylizacja, a lekko Byrne'owski rytmicznie "Feel For You" czy refren "So Good" dałoby się pewnie wyłowić stąd na dłużej, ale odnoszę wrażenie, że nikt przy zdrowych zmysłach już nie potrzebuje i nie słucha takich rzeczy. Natasha – You're the lost girl. –S.Kuczok
Być może kojarzycie, jak Simon Reynolds w swoich rozważaniach na temat hauntologii, propsował wytwórnię Ghost Box. Jeśli nie, to w świat Beautify Junkyards wchodzicie na czysto, z niezmąconym umysłem i głową otwartą na skojarzenia. To nawet lepiej, bo duchologia Portugalczyków przybiera na The Ivisible World Of Beautify Junkyards formy rzadko spotykane; południowe obrzędy łączą w sobie tak odległe tropy jak post-rock (Talk Talk), tropicalię (Novos Baianos), psych-folk (Function, Broadcast w "Sybil's Dream") i jazz-pop (Sunchild). Podczas słuchania tej płyty miałem wrażenie obcowania z czymś pozornie znanym, ale jednocześnie bardzo oryginalnym/obcym (zależność tych dwóch terminów – lol) i z tym rozdwojeniem jaźni czuję się bardzo dobrze. –J.Bugdol
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.