
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Rashada Hardena nie ma z nami już od ponad roku. Nie pamiętam, by śmierć któregoś muzyka przybiła mnie w podobny sposób – odejście twórcy u szczytu swoich możliwości, wizjonera i ogromnego talentu. Double Cup jest jedną z moich ulubionych płyt dekady, absolutnie wybitnym dziełem pozostawiającym w dali resztę footworkowych wydawnictw. 6613 to pierwsze pośmiertne wydawnictwo Rashada w barwach Hyperdubu. Cztery kawałki, jak mniemam dopieszczone przez jego Teklife'owych pobratymców, razem niespełna kwadrans muzyki. I jak to wyszło? Rashad jak Rashad, brzmi jednakowo – czyli wspaniale. To jest dokładnie to wcielenie, które pokochaliśmy i w zasadzie trudno jest coś więcej napisać. Jeśli ktoś lubił longpleja, to i to sprawdzić powinien. Choć rozgrzebywanie dorobku martwego kolesia może się komuś nie podobać, to, z drugiej strony, myślę, że sam autor nie miałby nic przeciwko temu. Szczególnie gdy jego spuścizna jest tak niesamowicie dobra. –A.Barszczak
Nie do końca przekonał mnie poprzedni album Jeffa Rosenstocka, WORRY.; z POST- sprawa ma się zupełnie inaczej. Choć nie słychać tego od razu, Amerykanin zrewidował swoje podejście do pisania utworów, co znacznie odbiło się na stopniu ich szkicowości. Hymniczne, power-popowe melodie "USA" czy "All This Useless Energy" to tylko jedna strona medalu, którego rewers stanowi cierpliwe jak na standardy żłopiącego hektolitry browarów nadpobudliwca grzebanie w kompozycji. Z drugiej jednak strony tylko trochę mniej przekonują mnie utwory jadące na samej przerośniętej charyzmie ("Yr Throat"!), więc już sam nie wiem w co mam wierzyć – czyli zupełnie jak Jeff, który w lirycznym centrum płyty umieścił rozczarowanie swoim miotającym się w poelekcyjnych konwulsjach kraju. Jest to zresztą album bardzo amerykański – amerykański w taki sam sposób, jak zupełnie przecież różne Born To Run i Bee Thousand, wymieniane tu zresztą nieprzypadkowo. W każdym razie: POST- to nie tylko natychmiastowy kopniak energii, ale i wyraźne świadectwo progresu, dlatego łapka w górę to jedyna możliwa opcja. −W.Chełmecki
Jeśli wpiszecie imię i nazwisko gościa stojącego za RP Boo w wiadomą wyszukiwarkę, ta zapyta: "Czy chodziło Ci o: Kevin Spacey?". Mnie zapytała, ale jednak zostałem przy haśle Kavain Space. Jeśli nie znacie gościa, to musicie wiedzieć, że jest jednym z przedstawicieli chicagowskiego footworku, na koncie ma już debiut z 2013 roku Legacy, a jego stary zapylał kiedyś na basie u Prince'a. Jednak dopiero Fingers, Bank Pads & Shoe Prints pokazuje, że Space potrafi odnaleźć się w rytmicznych repetycjach, unikając znużenia (choć pełen dystans LP czasem trochę męczy), a przy tym wykręcać hipnotyczny ("Heat From Us") i taneczny ("Let's Dance Again") vibe. Może to nie jest Double Cup, ale w tym roku czołówka z kręgu juke/footwork, o czym siedzący w temacie pewnie wiedzą już od jakiegoś czasu. Coś jeszcze? Tak: "mothafuck your favorite DJ". −T.Skowyra
Przewrotność historii życia dwójki braci pokazuje, że jeśli naprawdę się chce, to jednak można. Swego czasu ponoć bezdomni próbujący wedrzeć się do szerszej świadomości za pomocą filmików wrzucanych na YT, dziś autorzy kilku totalnie nośnych hiciorów, które bez problemu jesteś w stanie z miejsca zanucić ty, ty i ty. Najsilniejszą bronią debiutu Sremmurdów są naturalnie bity – większość utworów została wyprodukowana przez takiego jednego kolesia o ksywce Mike WiLL Made-It, a że Mike słabych bitów nie ma w zwyczaju dawać, ba, na tym etapie żadnym faux pas nie będzie mówienie w jego kontekście o podium w klasyfikacji mainstreamowych producentów obecnej dekady, to i tutaj nie było opcji, żeby zawiódł. Poza singlowymi pozycjami (jeżeli ktoś jakimś cudem nie słyszał, to niech pod żadnym pozorem nie odpala "No Type" – obrzydliwie zaraźliwe ścierwo z ósemkowym refrenem) na szczególną uwagę zasługują jeszcze: ostatni indeks, czyli beztrosko kretyńskie "Safe Sex Pay Checks" oraz rapowana quasi-ballada w postaci "This Could Be Us". Naprawdę ciężko przewidzieć, jak potoczy się dalsza kariera tego duetu, jedno jest jednak jasne – choć "SremmLife" nie będzie okupować końcoworocznych rankingów, to z pewnością stanowi bardzo ciekawą zapowiedź dalszych poczynań chłopaków. –R.Marek
Na ten moment pogoda w Warszawie taka jak mina Pepa Guardioli po przegranym meczu z Atletico, czyli krótko mówiąc beznadziejna. Nie włączajcie zatem Potential – drugiego albumu figurującego pod pseudonimem The Range Jamesa Hintona w takich okolicznościach przyrody, ale poczekajcie na cieplejsze dni, bowiem "ładność” muzyki Amerykanina powinna idealnie wkomponować się w prawdziwie wiosenny klimat. Inna sprawa, że producent nie proponuje nam niczego nowego. Klimat wczesnego The Streets daje o sobie znać w rozpoczynającym wydawnictwo "Regular", zapożyczone od Four Teta ciepłe IDM-owe patterny przecinają na wskroś hip-hopowe i soulowe wokale (weźmy chociażby "Floridę" oraz "Five Four"), a i gdzieniegdzie wjedzie wsparty nawiązaniami do house’u oraz grime’u nostalgiczny electropop. Znamy takie historie doskonale, ale nie sposób nie ulec subtelności i zwyczajnemu urokowi tych jedenastu kompozycji. Czasem i to wystarczy, by być usatysfakcjonowanym. –J.Marczuk
Zrozummy się źle. Czuję się trochę jak Pierce Hawthorne na studenckiej imprezie przebrany za Beastmastera, ale ten właściwie debiut Ranger to jakiś piracki VHS z osiedlowej wypożyczalni, gdzie od początku przez japońskie bajki przebija nagrane wcześniej porno. Albo jak skatowana kaseta przegrana od kumpla, co tak się starła, że Dave Mustaine gra tu nagle jakiś atomowy speed metal, rozbijając stare Passaty na drodze gniewu. Jaram się każdą przebitką tych staroci, każdym thrash-trash łomotem w stylu niemieckich dewiacji, a przy maidenowskich wykończeniach "Defcon 1" czy "Black Circle" nawet dziewiczo się rumienię. Dziwnym nie jest. –W.Kowalski
Co tam u Rangers? Po czterech latach spędzonych w San Francisco Joe Knight powrócił do Texasu i dźwiękowym zapisem tej zmiany ma być najnowszy krążek Texas Rock Bottom. Muszę przyznać, że po świetnych Suburban Tours i Pan Am Stories kolejne albumy typa jakoś mi umknęły. Może dlatego, że od pewnego czasu pozostaje gdzieś na uboczu, w zupełnej izolacji i ta sytuacja chyba nie do końca działa na korzyść jego muzyki. Mimo to, od kiedy Rangers wypisał się z drużyny prog-popowej hauntologii, wciąż poszukuje nowych tropów i próbuje swoich sił w różnych stylistykach. Owszem, efekty nie są tak intrygujące jak w przypadku dwóch pierwszych krążków, jednak muzykowi wciąż nie brakuje pomysłów co potwierdzają utwory z Texas Rock Bottom. W założeniu są mini-suitami nawiązującymi do eksperymentów formalnych Marquee Moon i Van Dyke Parksa. Oczywiście porównania są nieco na wyrost, jednak nie można zarzucić Rangers braku umiejętności nadawania pozornie zwyczajnym piosenkom nowej jakości dzięki repetycji, ozdobnikom i modyfikacji formy.
Texas Rock Bottom określiłbym jako autorski blend wielu gatunków nad którymi unosi się duch indie rocka i americany. Mamy tutaj niełatwą do sklasyfikowania mieszankę wątków korzennego southern rocka z gitarowym indie i baroque popem ("Bored To Tears" przypominające Real Estate), akcenty psych-rockowe ("On The Way To Work") i przybrudzony power-pop ("Never Again"). Chociaż za pierwszym razem ten zestaw jakoś mnie nie powalił, to kilku przesłuchaniach zmieniłem trochę perspektywę i okazał się być growerem. Wielowątkowość tych tracków oraz ilość ciekawych momentów sprawiają, że chce się wracać. –J.Bugdol
Jeżeli wierzyć samym artystom, to chłopcy pochodzą ze stolicy Stanów Zjednoczonych. Podobnie też brzmią: jakby zachłysnęli się (czego zresztą w notkach prasowych nie kryją) osobą Bubba Dupree i jego kreatywnym riffowaniem. Faktycznie czuć tu Void, ale też orientalizm japońskiego hardcore'u – metalową machinację oraz ciężki d-beat surowego i punkowego Why legendarnych Discharge. Ta płyta to żywy dowód na to, że można efektywnie oraz efektownie połączyć dwie leżące nieopodal siebie estetyki i finalny "krzyżak" nie rozjedzie się ani w jedną, ani też w drugą stronę. Pozostaje tylko pytanie, na ile bengery te mają potencjał REPETYCYJNY – ja, dla przykładu, najpierw ziewnąłem z nudów, potem umarłem z zachwytu, a finalnie i tak włączyłem bardziej hymniczny (aczkolwiek gorzej wyprodukowany) split tych nadpobudliwych ze zdania trzeciego. –W.Tyczka
Słucham, podoba mi się, ale wciąż jestem trochę zawiedziony. Wyszli Coś Zjeść jest jak zapowiadające album "Nie Jestem Raperem" – ma świetną produkcję, energię, flow i linijki okraszone fajnymi panczami, ale w tym wszystkim nie pojawiają się porywające refreny. Jest tutaj wszystko oprócz tej chwytliwości: atmosfera pierwszych albumów Kanye, dobrze dobrani goście i doskonale dozowany luz. Jednak te wszystkie dobre wrażenia ściga ciągle myśl, że w charyzmie Rasa i umiejętnościach Menta słychać potencjał do zrobienia klasyka melanży na następne pięć lat, a wydali oni po prostu bardzo dobrą płytę. I to trochę wkurza. –R.Gawroński
Naprawdę szczerze chciałem polubić Wyszli Coś Zjeść. Do 1985 również podchodziłem bez uprzedzeń, ale jednak z nowym krążkiem Rasmentów jest trochę tak, jak z ich poprzednim dziełkiem. To rap, który w trakcie odsłuchu nie wprawia w zażenowanie i nie epatuje nudziarstwem, ale już po kwadransie ciszy po odtworzeniu zamykającej album piosenki "Przerwa", ciężko jest się pozbyć wrażenia, że ostatnie dwadzieścia osiem indeksów spłodzonych przez duet w latach 2015-2016 to nienagannie wyprodukowane przypowieści o tym samym. Fenomen składu najlepiej oddaje parafraza fragmentu krótkiej piłki Tomasza Skowyry o ostatniej części tryptyku Moderat: "Rasmentalism są wręcz znakiem firmowym ALTERNATYWNEJ linii rapowego trójkacore'u, właściwie od dwóch lat grając ten sam repertuar oparty na para-obserwatorskich linijkach Rasa i coraz mniej soul-hopowych beatach Mentosa. Jeśli chodzi o mój stosunek do Rasmentalismu, to przyznaję, że z trudem przychodzi mi odróżnianie ich ostatnich trzydziestu kawałków, a wysłuchana płyta prędko wylatuje z pamięci. To może nie jest jakieś katastrofalne granie – jest tylko zwyczajnie monotematyczne i jakby oklepane. Dlatego niestety poddaję się przy słuchaniu sprawnie skleconych utworów, takich jak: «1985», «Jeszcze jeden kieliszek» czy «Wszyscy kłamią», ale wiem, że są tacy, którym skacze ciśnienie na wieść o kolejnej płycie i kolejnym przyjeździe duetu do ich wsi". –W.Tyczka
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.