
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Na froncie polskich minilabeli z muzyką eksperymentalną bez zmian: ferment nadal trwa. W marcu wystartowała Pointless Geometry – wytwórnia założona przez ekipę Trzeciej Fali, by szerzyć ducha kaset VHS. Ziomki mają rękę wyćwiczoną w selekcji, bo FOQL, IXORA (wspólne siły Micromelancolié & Gaap Kvlt) czy WIDT (którego wydawnictwo nadchodzi) to zdecydowanie uznane nazwy. Black Market Goods znakomicie spełnia się w roli pierwszej kasety z PG. Mocno łódzkie w duchu kompozycje są wypełnione motoryką mojego miasta, ale dzięki samplom i lekkości w ich układaniu całość nie przytłacza. Zwykle bywa inaczej (co też ma swój urok), dlatego warto sprawdzić i obserwować dalsze działania! –R.Gawroński
Fantomowa kontratakuje długograjem – jeszcze obrzydliwszym, brudniejszym, jeszcze mocniej wyciskającym łzy wzruszenia* – tkwiąc tradycyjnie swoim poetyckim objawieniem w jaskrawym świetle płonących Mobbyn biletów, żartów o Twojej Starej oraz w epicentrum bezkompromisowej walki z Kinsellą. Kolejna edycja parodystycznej, "przaśnej" zabawy muzyką klasy B i granicami dobrego smaku. Nagrany w dwa dni na kradzionych z YouTube'a podkładach, MC Terminator-Wave połączony z midwest emo-LGBT-rapem ludzi, którzy o kilka lat za długo naświetlani byli radiacją chanowych odpadów oraz przesadnego nastoletniego użalania się nad sobą w duchu Willa Toledo (Car Seat Headrest) zmieszanego w równych proporcjach z podległą charyzmą Afrojaxa. I można sobie robić z tego powodu hehecenzję, można zbijać z chłopakami piątki albo zwyczajnie pluć złośliwie na dziejącą się tu "dziecinadę", jednak niezaprzeczalna emocjonalna siła singlowego "Poszedłem Do Lasu I Między Konarami Straciłem Orientację", wymusza na wszystkich pełną powagę, w szczególności w momencie zainicjowanym słowami: "siedem / jeden", który staje się głównym kandydatem do bycia najbardziej magiczną chwilą spędzoną z muzyką roku 2017. Oczywiście, to zadowolenie z materiału zależne jest od wielkości waszego progu bólu, bo przełknięcie Fantomowej dla niewprawionych może być smaczne jak tran; dla całej reszty rozkoszującej się tego typu podłą estetyką – pozycja obowiązkowa. –K.Mołaczyk
*Głównie za ten moment, w którym ktoś tego OP żółtego szczura w końcu wyjaśnia… aaa no i jeszcze koniec świata, Omegle, Edison, Tesla i jedna z najbardziej zaskakujących oraz ulubionych puent ever – Co sądzę o cywilizacji… dobry pomysł.
Uśmiechnięta twarz spogląda na nas z kolorowej okładki, a złowieszczy tytuł głosi, że Father czuje się jak gówno. Jeśli czegokolwiek spodziewasz się po płycie, która przedstawia się w ten sposób, to prawdopodobnie trafiasz w punkt. Zmęczony, znudzony freak z Atlanty na swojej drugiej płycie rysuje nam obraz swojego życia pełnego bezwartościowego seksu i benzodiazepin. W przekonującym budowaniu tej wizji pomagają mu gościnnie występujące ziomki (między innymi iLoveMakonnen), a także specyficzna, laidbackowa produkcja po części przypominająca Odd Future z najlepszych lat, która w tym wydaniu jest anemicznym funkiem i obrzękniętym cloud rapem. Nie wiem, czy ten opis brzmi szczególnie zachęcająco, ale zaręczam – warto, bo słucha się tego świetnie. Nie sądzę, że w tym roku znajdę równie nieinwazyjny, leniwy, ale nie nudzący rap. Słuchajcie spowiedzi Ojca. –A.Barszczak
"Panie Tilman" – czyli nieco sztampowy kawałek o szaleństwie utrzymanym w świecie samotnej odysei po anonimowych hotelach. Wiecie, co jest prawdziwym szaleństwem? Gwizdane wstawki w 2018 roku. Mimo to i tak sensownie się to wszystko spaja, a ja muszę przyznać, że z tym niewybijającym się ze zwrotkowego vibe'u, niemal dziecinnym refrenem, powstaje nam z tego zacny earworm. Patos nieco zmalał, przemyślany songwriting urósł, tak jak ilość zjadliwych utworów kończąc całość zadowalającym efektem. Wróć! Jednak nie tak do końca, bo pewne nieznośne odpryski wciąż psują odbiór: wyprute z jakiejkolwiek energii quasi-Beatlesowskie "Date Night", generyczne klawiszowe szkice w "The Songwriter" i "The Palace" to niemal obraźliwe dla słuchacza pójście na łatwiznę. Łatwiznę, którą co rusz słychać w niemal każdym utworze. Na szczęście to ogólne lenistwo w dużym stopniu neutralizowane jest poprzez spory produkcyjny progres. Posłuchajcie końcówkę "Just Dumb Enough" i na spokojnie porównajcie z jakimkolwiek analogicznym wałkiem z poprzedniczki, a całościowo ujrzycie to, jak skutecznie można odbić się może nie od dna, ale od naprawdę słabego albumu. Przyzwoity John Misty? Jeszcze jak! Dobry John? Nie tak do końca, ale niewiele do podium zabrakło (głównie czasu i dopracowania), dzięki czemu aktualne perspektywy wyraźnie wskazują w przyszłych latach na pokaźny plus, zwłaszcza gdy słyszy się tak skrajnie urokliwe "Znikające Diamenty" (Boże, jaki ten kawałek jest zacny.). −M.Kołaczyk
Pierwszy raz usłyszałem Fatimę Al Qadiri przy okazji jej świetnego (muzycznie i wizualnie) singla "Vatican Vibes". Było to gdzieś koło 2011 roku, w początkach vaporwave’owej zajawki. Charakterystyczna dla vapo, dystopiczna estetyka czy też pastiszowość stylu, u Fatimy pozbawiona została jednak lo-fi otoczki, w zamian lśniąc wypolerowaną produkcją. Na nowej EP-ce nic się pod tym względem specjalnie nie zmieniło – jest tylko lepiej. Ale tym razem dostajemy zaproszenie na dancefloor, nie inaczej. Raczeni jesteśmy bardziej melodycznymi strukturami, niż dotychczas, rytm zdecydowanie szybszy, a wycyzelowane synthy i bombastyczne bębny drum maszyny rozpierdalają piwnicę klubu. To jeśli chodzi o formę. Co do treści, to podobnie jak i we wcześniejszych wydawnictwach Al Qadiri, tak i tym razem pojawia się określony koncept, wokół którego zbudowany jest album. Asiatisch było zachodnią kliszą postrzegania kultury dalekiego Wschodu, zeszłoroczny Brute to protest przeciwko normalizacji przemocy przez rządzących. Natomiast tym razem Kuwejtka z Senegalu przedstawia nam swoje mroczne alter ego w postaci tytułowej Shaneeray – persony, która neguje normatywne pojęcie płci i jej przynależności kulturowej. Persony, której maskę od czasu do czasu przywdziewa każdy z nas. Jeśli macie co do tego wątpliwości to zachęcam do odsłuchu. –K.Łaciak
Nieco zapomniani, college-rockowi protoplaści powracają z drugim albumem od czasu reaktywacji w 2008 roku i raczej nie zaskakują pod kątem wyborów artystycznych. Na In Between dominuje leniwa, akustyczna psychodelia, zakorzeniona w jangle’u The Byrds oraz "popowej" odsłonie Velvet Underground i bliższa folk-rockowej sielance The Good Earth niż miękkiemu post-punkowi Crazy Rhythms – niekwestionowanego opus magnum zespołu. Feelies gdzieniegdzie podbarwią hinduską ragą ("Stay The Course") czy gitarowym brudem (repryza utworu tytułowego), ale ich siłą pozostaje przede wszystkim cierpliwość i medytacyjne wycofanie, czyli coś, w czym zawsze byli dobrzy, a co czasami jest jedynym, czego potrzeba nam w zgiełku wielkomiejskiej dżungli. –W.Chełmecki
Jeśli nawet to przyjemność, to niezwykle ulotna: Pleasure to przykład albumu, po odsłuchu którego niewiele się pamięta. Poza subtelnie chaotycznym, melancholijnym "The Wind" i wietrzną zjawą w postaci "Lost Dreams", utwory beznamiętnie zlewają się w jedną, rozwleczoną epopeję, rozpiętą stylistycznie między rwanym folkiem PJ Harvey, marzycielską balladą w stylu Sharon Van Etten i dylanowszczyzną w ujęciu Laury Marling. Towarzyszy temu stosunkowo wycofana – a dzięki temu bardziej przytulna – produkcja, ale to stanowczo za mało, by na dłuższą metę utrzymać uwagę. Pomijając chwalebny przypadek Let It Die, Leslie Feist przyzwyczaiła nas swoimi wydawnictwami do uczucia niedosytu i w kontekście nowego krążka niestety trudno mówić o przełamaniu tego trendu – a szkoda. –W.Chełmecki
Polsko-brytyjski producent posługujący się przaśnym pseudonimem felicita, stworzył album dorastający do biesiadnych konotacji jego ksywy. hej! raczy nas typowym dla PC Music, hiperaktywnym, popękanym popem 2.0, przefiltrowanym przez słowiańską wrażliwość. Samplowanie pieśni ludowych być może nie jest szczytem kreatywności, a towarzysząca im pstrokata elektronika odstaje od dokonań megagwiazd wytwórni, ale powiem wam, że ja znajduję tu pewien rodzaj bezpretensjonalnej szczerości pozwalającej mi na ponad trzydzieści minut dobrej zabawy. Prostolinijne podejście Dominika Dvoraka należy traktować jako potrzebny odpoczynek od wywołujących ból głowy, intertekstualnych orgii labelowych kolegów. Plus się należy, nawet jeśli bez specjalnie głośnego aplauzu. –Ł.Krajnik
Kiedy ostatnio słyszeliście płytę, na której każdy dźwięk jest świadectwem dobroci świata? Halo, halo. Nie wiem, o co biega. Potwornie długi (77 minut), pełen dancehallowych (mogę się mylić) zaśpiewów i wypolerowanej, pop-trapowej produkcji album jednookiego kolesia ze sztucznymi dredami podoba mi się jak mało co w tym roku. Okej, rozumiem, na pewno nie jest to najlepsza płyta roku, nie jest to czołówka, pewnie nie pierwsza dyszka. Ale jeśli rozpatrywać ją tylko pod kątem ripitowalności i czystej, niczym nieskrępowanej zabawy, to absolutnie wygrywa. Halo, halo. To nie jest ten rodzaj gówna, który powie wam, jak żyć czy ukształtuje waszą osobowość. Mniejsza o to, to nawet nie jest album, o którym będziecie myśleć. Nie będziecie rozważać zabiegów producenckich, rozkminiać linijek. Znacie "Trap Queen"? Pewnie, że znacie. No to wyobraźcie sobie, że reszta daleko nie odbiega od tego, kosmicznego przecież, poziomu. Łukasz trafnie zdiagnozował zjawisko w Dillpacku. Ja was tylko proszę – nie popełniajcie jego błędu i słuchajcie całości. Remy Boyz 1738, kochani. –A.Barszczak
Na polskim rynku muzycznym aspirujących duecików spod znaku "alternatywnego", melancholijnego popu naszpikowanego elektroniką aż nadto. Jednak nie każdy z tych duetów składa się z takich osobowości jak Ffrancis. W jego skład wchodzą Misia Furtak (była wokalistka tres.b, laureatka Paszportu Polityki) i Piotr Kaliński (wszechobecny już producent, powszechnie znany jako Hatti Vatti). Renomowane nazwiska to jedno, ale co ważne, ich współpraca owocuje niezłym, niewymuszonym materiałem. Głos Misi w niskich rejestrach działa kojąco, a jeśli już wznosi się wyżej, robi w to w niedrażniący sposób. Produkcje Piotra Kalińskiego zawsze na propsie, szczególnie jak zanurza się w klimaty à la Stranger Things ("Lekarstwo"). W bardziej przebojowych momentach, jak "Something Meaningful", słychać echa Róisín Murphy, w tych mniej za to zalążki The Knife. Tylko czy Ffrancis jakoś wyróżnia się spośród dziesiątek popowych wannabees? Biorąc pod uwagę jak mało angażujący jest ten album, ewentualnie sprawdzi się jako chillpopowe tło, a niejednym umili wieczór. –A.Kiepuszewski
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.