
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
W tym roku z nowymi dźwiękami zameldował się również Ricardo Villalobos – chilijski mag tworzący kunsztowne, "minimalistyczne freski". Empirical House w zasadzie nie przynosi żadnego nowego rozdania, więc trudno, aby album zaskoczył tych, którzy znali poprzednie nagrywki producenta. Natomiast godzinna dawka utkanego z pietyzmem, przyczajonego, intymnego micro-house'u powinna wyjść na dobre każdemu, kto chciałby się odprężyć. I tak jazzujący bas zespolony z bitem w "Widodo" przywołuje Luomo, tropikalny chłód lasów Voices From The Lake znajdziemy w "Bakasecc", a dwa ostatnie tracki uśmiechają się do dyskoteki w duchu Akufena. Krótko mówiąc: Villalobos spłodził potwornie wciągający zestaw, w którym zabrakło czasu na przynudzanie. –T.Skowyra
"Wystarczająco dużo, by tytuł 3 LP nie był spolszczeniem" pisał Łukasz Łachecki przy okazji drugiego długograja Venoma. Niestety się nie udało. Ale co my mamy z czwartym legalem? Klaud N9jn? Sorry, ale nie tak miało być V. Co z tego, że pod względem technicznym nadal jesteś w czołówce kraju, że ogarniasz i wciąż masz chyba najświeższe brzmienie w Polsce, nawet przerywając ProPejnowską hegemonię rewelacyjnego SoDrumatica ("Kupiłem bit od SoDrumatica za półtora koła, przebij!" Hmm.), bez obniżenia poziomu produkcji? No nic z tego, bo gdy wszystko na papierze wygląda rewelacyjnie, w rzeczywistości zwyczajnie nie porywa. I to nie jest tak, że coś się mocno zmieniło – jeżeli ktoś trawi styl tego gościa (np. ja), to nie powinien poczuć się specjalnie rozczarowany płytką. Wojtek Sawicki napisał mi: "podwójne, potrójne, ale to nie to", a mi pozostaje przytaknąć i powiedzieć otóż to. Jednak cały czas po cichu liczę, że najlepsza rzecz VNMa dopiero na nas czeka, czego Wam, Tomkowi i sobie życzę. –A.Barszczak
Został mi taki fatalny w skutkach zwyczaj z pięknych, utraconych czasów – sprawdzania prawie wszystkich BNM-ów na pewnym portalu, który kiedyś nadawał się jeszcze do czytania. Przypadek omawianego albumu dość dobrze oddaje bezsens tego nawyku. Jakieś osiem i pół weszło, odpalam reckę, porównanie do Cocteau Twins pada gdzieś w połowie, okej, mają mnie, albo to będzie moja płyta roku, albo w końcu przestanę czytać tych lunatyków. Kończy się to jak w 99 procentach przypadków – przehajpowana średniawka, o której zapomnę najdalej jutro, a z tymi Fraserowymi odniesieniami polecam jebnąć się w łeb. Indeks czwarty to chyba najciekawsza rzecz na całym albumie, wyłamująca się z gitarowego charakteru tego materiału ambient-popowa, hipnotyzująca mgiełka, ale już przedostatni utwór brzmi jak jakieś Skunk Anansie i nie wiem, czy gorszy jest sam kawałek, czy fakt, że wiem, co to Skunk Anansie. Ech, ile razy jeszcze dam się nabrać... –S. Kuczok
Skandynawski producent oferuje nam produkt utkany z interesujących paradoksów. Niby mamy do czynienia z mikstejpową formułą, ale jednak kreującą spójną wizję cyberpunkowej dystopii, a wszystkie te mechaniczne post-industrialne struktury, całkiem zgrabnie opowiadają o ludzkich uczuciach. Varg powrzucał do gara wszystko, co miał pod ręką od ambientu do autotune'owej ballady i jakimś cudem przygotował zjadliwą potrawę. Oczywiście pod warunkiem, że lubicie smak mocno komiksowego techno. –Ł.Krajnik
"Postwisdom" znalazło się na moim ciasnym podium singli 2018, a Verskotziego jak nikt za bardzo nie zauważał, tak wciąż nikt za bardzo nie zauważa, poprawiam więc grzywkę. Nie rozumiem zupełnie tego nieproporcjonalnego niedohajpu, bo takie pioseneczki jak "FLVR" czy "Blind" mógłby robić sam Mura Masa, a całą płytę to nawet i The Weekend, pod warunkiem, że mieliby w końcu jakiś dobry dzień. Może i można by skrócić ten album do EP-ki, może można było poczekać ze swoim highlightem twórczości, promować nim ów EP i pominąć słowa w nawiasach, a w efekcie algorytmy rządzące serwisami streamingującymi i ludzie piszący o muzyce, może byłyby i byliby dla naszego biednego Joey'a bardziej łaskawi, może. Mimo pewnych niedoskonałości wynikających prawdopodobnie z niemożliwości przeskoczenia czy też dosięgnięcia swojego, zignorowanego co prawda przez wszystkich, zeszłorocznego złotego strzału, No. 90 jest naprawdę ładnym, smooth-chillwave-watowo-cukrowym substytutem serotoninowym z ekstatycznie autotune'owym wokalem i niosącymi melodyjkami, którego po prostu, niedobrze gdy brakuje. Do zarzucenia chociaż raz, polecam spokojnie bijącym sercem. –A.Kiszka
Kanadyjski band złożony między innymi z byłych członków Tops czy Pat Jordache wypuścił niedawno drugiego długograja. I jeśli miałbym postawić na jeden kierunek odniesień, wskazałbym na czystej wody post-pinkowe granie z okolic Before Today. To oczywiście mocno upraszcza sprawę całego Don't Leave Me In The Dark, na którym, jak już zaznaczyłem, można spotkać piosenki z songwriterskim zacięciem Ariela (sporo tego, ale weźmy choćby tytułowy czy "Flakes"), ale również jakiś art rockowy sznyt w duchu, ja wiem, Japan, przerobiony na indie ("Night Drive"), odrobinę niebieskookiego soulu Hall & Oates (zwiewny "Mirror Held To The Flower"), a nawet coś brzmiącego jak oszczędna krzyżówka Police i Toro z Pine ("Memory Loss"). Całość trwa raptem 29 minut, ale wrażeń i inteligentnych zagrywek znajdziesz tu co niemiara. A jak już przesłuchasz, to wpadaj na gig 21 lub 24 w Warszawie. –T.Skowyra
Video Age to kolejne porcysowe żuczki, które kryją się gdzieś ze swoimi piosenkami i czekają, aż zwrócimy na nich uwagę. Nie mogło być inaczej: liczyłem, że ich album będzie takim tegorocznym Routines, ale jednak mimo wszystko wolę debiut Hoops. Wiadomo, obie płyty nieco różnią się pod względem stylistyki, ale przyświeca im podobna filozofia grania (lo-fi to coś, co lubią oba bandy). Więc na Pop Therapy znalazło się dużo miejsca "indie-poptymizmu" w postaci milutkich melodyjek i refrenów. Sporo tu ejtisowych synthów, słychać zamiłowanie do naszych różnych faworytów ("Days To Remember", uroczy "No Tomorrow" czy zwłaszcza "Echo Chamber" kłaniają się w pas Arielowi, "Paris To The Moon" spodoba się fanom Phoenix, w tytułowym słychać jakieś echa songwritingu McCartneya, no i sporo tu Prefabowego myślenia o piosence), więc z wielką przyjemnością wpisuję Video Age na listę naszych porcyscore'owych ulubieńców i obserwuję dalej, bo to przecież dopiero ich drugi krok. –T.Skowyra
Być może kojarzycie nieistniejący już band Women, pochodzący z miasta, w którym odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie a.d. 1988. Jeśli nie, to była to załoga sprytnie kombinująca z rytmem, przy pomocy m.in. gęsto tkanych, gitarowych gobelinów. Rodzaj kreatywnego indie plumkania, w którym Luis "całe życie na kontrze" Suarez niespecjalnie by się odnalazł, bo jak tu grać na jeden dotyk, gdy kostka ciągle odskakuje ci na metr od instrumentu. Ale na drugim i ostatnim albumie kanadyjskich Kobiet (kapeli z mniejszymi osiągnięciami od naszych Kobiet, choć chyba równiejszej) wkradały się też inspiracje post-punkowe i ten trop kontynuuje doskonale nazwany projekt Viet Cong, założony w tym samym mieście przez basisto-wokalistę i bębniarza Women wespół z dwoma nowymi wieślarzami. A co są to za wieślarze… Chętnie wyciskają maksimum treści z matematycznych obiegów, ale na luzaku, niedbale, z rezerwą ("Throw It Away", "Unconscious Melody"). Reszta podtrzymuje tendencje dekonstruktywistyczne, żonglując nieraz "ilością taktów w taktach". Inne oblicze tego minialbumu to zamglony psych-pop z przełomu 60s/70s, nad którym jednak unosi się jakaś chwiejna aura współczesności ("Oxygen Feed", "Static Wall", pierwsza część "Structureless Design"); najbliższe skojarzenie to w tym przypadku Deerhunter z Rainwater Cassette Exchange czy konkretniejszych fragmentów Halcyon Digest. Utwory są deczko wielowątkowe, ale nie wyglądają na specjalnie przejęte tym faktem. Finał to miarowa, żałobna pieśń a la Walkmen, wtem przeradzająca się w pełne sprzężeń wyładowanie. Widzę tu parę potknięć, ale Viet Cong ponoć krygują się, że ta kasetowa EP-ka z 2013, wznowiona na winylu w 2014, to zaledwie zbiór odrzutów z sesji do longplaya, który ukaże się w 2015. Więc wpisałem se na przyszłoroczną listy życzeń. –B.Dejnarowicz
Pamiętam, że Wakin On A Pretty Daze fajnie płynęło i dobrze się tego słuchało. Z nowym krążkiem Vile nie jest już tak miło. Wszystko obraca się w jakiejś dylanowskiej manierze albo brzmi jak Kozelek na dzikim zachodzie, czyli mówiąc wprost − typ przynudza. Kompozycje nie grzeszą oryginalnością i mogą zadowolić chyba tylko tych, którzy cenią "proste piosenki do nucenia". Poza tym ich statyczność zamiast hipnotyzować nuży. Na szczęście nie wszystkie piosenki są tak mętne: opener jest całkiem przytomny, "Life Like This" rytmiką przypomina trochę szkieletowe formy z Field Of Reeds, psychodeliczny instrumental "Bad Omens" jest okej, no i "Dust Bunnies", najlepszy na b'lieve i'm goin down..., gdzie Kurtowi udało się machnąć niezły, zapamiętywalny refren. Ale w związku z tym, że przy reszcie się wynudziłem, to całość oceniam tylko i aż... no średnio. −T.Skowyra
Płyta Virginii ma okładkę, która przypomina plakaty promujące dokonania reżyserów francuskiej nowej fali i jest równie elegancka jak twórczość Francois Truffaut. Słuchając utworów zawartych na albumie, możemy poczuć się jak stali bywalcy imprez dla VIPów – glamour oraz trendy 24 godziny na dobę.
Specyficznego smaku dodają również songwriterskie umiejętności autorki Fierce For The Night, która prezentuje się publiczności jako DJka, wokalistka oraz zdolna twórczyni ładnych melodii. Dzięki tym przebojowym zapędom, hermetyczność wyrazistej elektroniki jest w interesujący sposób złamana przez wpadające w ucho refreny. W końcu mamy XXI wiek – teraz już da się ładnie połączyć acid techno i chwytliwy pop. –Ł.Krajnik
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.