
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Nie potrafię nie szanować decyzji artystycznych Chelsea Wolfe, nawet jeżeli przede wszystkim są wyrazem problemów, o których wspomina w wywiadach ("There’s a lot of stories about self-destruction and dealing with anxieties, and I haven’t always dealt with those in the healthiest ways"). Zamiast wcielać się w rolę mroczniejszej, gotyckiej PJ Harvey, odważnie podąża kierunkiem wyznaczonym na Abyss – sukcesywnie brutalizuje swoją muzykę. I o ile lubię Apokalypsis i Pain Is Beauty, to wydaje się, że dopiero na Hiss Spun artystka z Sacramento pokazuje pełnię możliwości. Paradoksalnie to bez wątpienia najbardziej przebojowa płyta Chelsea: pomimo chropawych faktur, wibrujących gitar i growlu ("Vex"), utwory ciągle rozrywane są potężnymi refrenami, a całość umiejętnie balansuje pomiędzy ciszą i hałasem. Czasami męcząca monotonia poprzednich płyt ustąpiła miejsca gatunkowej różnorodności, w której atmospheric sludge-pop ("16 Psyche") sąsiaduje z post-metalowym r'n'b ("Culling") i ładnym twinpeaks-core'em z pierdolnięciem (zwrotki "Twin Fawn" mogłaby zaśpiewać Julee Cruise). Warto sprawdzić. –P.Wycisło
"Who's with me?!" – Jack odważnie pyta w trzecim utworze. Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Najnowszy album rzekomego gitarowego guru, który niby-nie-tak-dawno-ale-kurde-aż-15-lat-temu znowu wprowadził garażowy blues na salony, podzieli słuchaczy jak nigdy dotąd. Jedni docenią studyjne eksperymenty, chęć rozwoju i zacierania granic między-gatunkowych. Inni stwierdzą prześmiewczo, że jest to jedynie marny sposób na przykrycie deficytu dobrych, konkretnych piosenek. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale czy kogokolwiek to w pełni usatysfakcjonuje? Wśród utworów mamy aż cztery smętne walczyki (w tym urzekający "Humoresque", reszta nudnawa). Dwa, nic niewnoszące, krótkie akustyczne przerywniki, okraszone wyjętymi z kontekstu monologami. Jeden niezręczny pseudo-rap w "Ice Station Zebra". Nawet jeśli reszta utworów jest całkiem znośna, to i tak często przeładowane są niepotrzebnymi dźwiękami i odgłosami. Boarding House Reach jest poniekąd peanem dla szeroko pojętej muzyki afro-amerykańskiej. W "Corporation" czuć klimat rodem z filmów blacksploitation, w "Hypermisophoniac" natomiast słychać wstawki ragtime'owo-bluesowe pianinka. Tylko czy te upierdliwe partie bongosów w niemalże każdym utworze są naprawdę aż tak potrzebne? –A.Kiepuszewski
Już po szczodrze wypuszczanych przed premierą płyty singlach można było wnioskować, że do żadnej rewolucji w muzyce War On Drugs nie dojdzie. I bardzo dobrze: produkcyjny perfekcjonizm Adama Granduciela nie zawodzi, a A Deeper Understanding to logiczny, wygrubaszony następca dzieła z 2014 roku. Czyli nadal najważniejszymi punktami odniesienia są pieśni Springsteena i "Boys Of Summer", a ja wciąż mogę przybijać piątkę za odważną rewitalizację niemodnej (te solówki!) estetyki. To nie jest krążek wybitnych hooków – w porównaniu do Lost In The Dream wydaje się mniej przebojowy, pozbawiony wyrazistości. Tylko co z tego, skoro to album świetnych momentów, subtelnych detali i ciekawych dopisków na gatunkowym marginesie: basu w "Clean Living", widmowego solo na gitarze w "Knocked Down", Dylanowskiego closera. Heartland rock, który naprawdę chwyta za serce? W tym roku w pojedynku z Kozelkiem 1:0 dla "beer commercial lead-guitar shit". –P.Wycisło
Po Heads Up raczej nikt nie spodziewał się cudów, bo już Warpaint trąciło nudą, choć muszę przyznać, że z początku sam dałem się nabrać pierwszym taktom singlowego "Whiteout". Im dalej jednak w głąb tracklisty, tym dobitniej przekonujemy się, że z kreatywności w kombinowaniu ścieżek, instynktu w operowaniu ciszą i wyczucia kontrapunktu, jakie znaliśmy z debiutu, pozostały zaledwie strzępki. Utwory dławią się w zarodku, grzęznąc w bagnie pozbawionej subtelności, "klimatycznej" produkcji, sytuującej się gdzieś pomiędzy nocną audycją neo-alternatywną a rasową H&M’owszczyzną. Heads Up wypełnia nieinwazyjna muzyka tła, przy której ciężko utrzymać uwagę przez dłużej niż dwie minuty; chyba trzeba się pogodzić, że The Fool było jednorazowym strzałem. –W.Chełmecki
Pionier chillwave'u powraca w idealnym momencie, ponieważ wakacyjne rozleniwienie zdecydowanie sprzyja rozmarzonemu songwritingowi autora Within And Without. Najnowsza pozycja w dorobku Ernesta Greena uwodzi introwertycznym urokiem, dekonstruującym maksymalistyczną estetykę typowych, letnich hitów. Te piosenki lepiej smakują podczas samotnych spacerów po plaży, niż w trakcie hucznych imprez z "amerykańskim", czerwonym kubeczkiem w dłoni. Kompozycyjne mini-perełlki nie zabiegają o naszą atencję, a raczej funkcjonują gdzieś na uboczu, zajmując się swoimi sprawami. Wystarczy poświęcić im pół godziny cennego czasu, a zaczną błyszczeć. –Ł.Krajnik
Brooklyński duet Washer otwiera tegoroczną stawkę zajebistego garażowego niezalu w duchu Sebadoh i Dinosaur Jr., czyli gdzieś w pół drogi między punkiem a Pavement. Czy mówimy o pixiesowym "Eyelids", bitelsowskim "This Land" czy weezerowskim "Beansy", Here Comes Washer to niespełna 30-minutowa seria popowych strzałów spod zakurzonej lo-fi przykrywki z zauważalnym odchyłem w stronę math-rocka. To dość ortodoksyjne granie, czyste mięsko bez obcych wtrąceń, ale na tyle wyraziste i intensywne, by nie zgubić się gdzieś w zalewie nieuleczalnej gitarowej przeciętności amerykańskiej DIY-dzielni. A jeżeli zastanawiacie się skąd się wzięła nazwa zespołu, intro "Got Drunk And Ate The Sun" może stanowić sporą podpowiedź. –W.Chełmecki
Prowadzony wspólnie z Tracey Thorn legendarny projekt Everything But The Girl to ledwie wycinek artystycznych dokonań Bena Watta – fantastycznego songwritera, ale również didżeja, prezentera radiowego, pisarza oraz gościa realizującego się przez lata zarówno na poletku szeroko pojętej elektroniki, jak i współpracującego z takimi tuzami, jak chociażby Robert Wyatt czy David Gilmour. Trzeci album Brytyjczyka możemy rozpatrywać niejako w kategoriach Hendra-bis, bo stylistyczne poczynania Fever Dream nie odbiegają za bardzo od zacnej poprzedniczki. Ta próba przekonuje mnie jednak odrobinę mniej, jednak sytuacja rozbija się o detale. Ale nie czepiam się mocno, gdyż Watt po raz kolejny serwuje nam wieczorny, nastrojowy indie-pop najwyższej próby, który spodoba się zarówno statystycznemu czytelnikowi Porcys, jak i wychowanym na Trójce. Rozpoczynające wydawnictwo "Gradually" spokojnie mogłoby znaleźć się na ostatnim albumie Jima O’Rourke’a, podczas gdy drugi w kolejności numer tytułowy mruga w kierunku wzruszających wyznań Billa Callahana.
Jednak świetnych numerów jest tutaj zdecydowanie więcej. Ot, weźmy choćby przypominający dokonania Karate "Faces Of My Friends", soft-rockowe "Never Goes Away" czy wsparty przepiękną basową linią, przywodzący na myśl jazzujący, kameralny pop Johna Martyna "Running With The Front Runners". Osobne słowa uznania należą się Bernardowi Butlerowi (ex-Suede), bo również dzięki niemu brzmi to wszystko jak brzmi. Fajnie jest posłuchać czasem płyt, które urzekają swoją szlachetnością i bijącą po oczach mądrością. Fever Dream takie jest. –J.Marczuk
Wavves najbardziej polubiłem (pewnie nie tylko ja) za beztroski, napakowany hookami King Of The Beach, który kapitalnie nadawał się do roli umilania wakacji. Kolejne wydawnictwa Nathana Williamsa i SPÓŁKI nie wykrzesały z siebie już tyle dobra i właściwie nie wniosły niczego nowego do dorobku bandu. Goście cały czas garściami czerpią z power popowego CZADU i punkowego naparzania po linii Ramones, przez co ich numery są do siebie mocno zbliżone i czasem trochę się ze sobą "zlewają". I to słychać na najnowszym You're Welcome, który po raz kolejny atakuje tą samą dawką gitarowego wycisku prężącego się na rozgrzanej plaży. Choć to akuat jest fajne, ale niekiedy podbicia, melodie czy chórki sprawiają wrażenie wymuszonych i sztywnych, a grajkom zwyczajnie brakuje luzu. Zabierając się za słuchanie miałem tego świadomość, więc mimo wszystko ostateczne wrażenie jest pozytywne, bo przecież nie każda płyta musi być wizjonerska i odkrywcza − czasem wystarczy kilka riffów i nośny refren. −T.Skowyra
Ciężko mi zrozumieć, że są tacy, którzy słuchają tej płyty i ze szczerością w sercu im się podoba. Nie chodzi nawet o to, że longplay jest tragicznie żenujący, tylko po prostu jest śmiertelnie nudny. Waxahatchee gra gitarowe indie przypominające formą jakieś szanty, a jeśli już próbują nieco łagodniejszych, folkowych form, to wychodzą bezbarwne szkice bez krzty pomysłu. Ani fajne się tego nie słucha, ani nie jest to poruszające, stąd dziwi w ogóle fakt, że komuś chce się przez to przechodzić. Zresztą przecież wychodzi tyle dobrych płyt, więc naprawdę nie ma sensu tracić czasu na słuchanie tego typu projektów. Smutne, ale prawdziwe. –T.Skowyra
Wąchaliście kiedyś klej kilka lat z rzędu? Nie? Dziwne. A Weezera regularnie słuchaliście? To powinno wystarczyć za substytut. Wspólny dla obu efekt wpakowania kilkunastu punktów umiejętności w drzewko (anty)talentów mające swoje ukoronowanie w zdolności permanentnego cofania słuchacza w rozwoju robi swoje. Dopóki wiąże się to tylko z sentymentalnym powrotem do bycia nastoletnim przegrywem (Niebieski), można tylko zachwycać się każdą topiącą się od temperatury komórką nerwową, ale gdy ten krabi marsz z każdym kolejnym albumem sukcesywnie cofa wskazówkę o te kilka lat, to przy "Zombie Bastards" krzyżującym w sobie to, co najgorsze w Bruno Marsie z tym co najgorsze, czyli Twenty One Pilots, mój mózg w zdolnościach poznawczych tak na oko ląduje gdzieś w środku okresu prenatalnego. Czy wy czujecie zbliżającą się falę uderzeniową nuklearnej nawałnicy zbliżającej się do waszych firm i domostw. Z wyłączeniem świetnego "Hight As A Kite", którego najprawdopodobniej przy takim tempie nie zdążyli wywalić jako utwór za dobry, reszta kontynuuje wspaniałą passę otwieraczy. Czasami się zastanawiam, czemu od pięciu lat śledzę każdą kolejną ich płytę. Brakuje mi ekstremum w ułożonym życiu znużonego księgowego? Chyba uwielbiam cierpieć, krzycząc rozkoszne TAK! kiedy głośne chlaśnięcie Bitch! w pierwszym utworze rozrywa poczucie godności, pozostawiając trwałe bruzdy na skórze. A tak serio – melodie niekiedy spoko, ale przy okładce, quasi trapach i niektórych tekstach od chodzenia po pokoju z żenady zawstydzicie swoich znajomych na Endomondo. −M.Kołaczyk
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.