
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Co prawda XOXO stuknie niedługo pół roczku, ale głupio by było o tej trzyutworowej EP-ce na łamach Porcys nie wspomnieć, bo to bardzo zacna rzecz. Alexander Goryachev – legitymujący się pseudonimem 813 – to kolejny uzdolniony reprezentant Mad Decent. Dzięki nieco większej przystępności, XOXO jest swoistym checkpointem dla każdego, kto czuł się odrobinę przytłoczony słuchając Sunshine Alizzza. To trapowo podbity, pękający w szwach od kolorowych hooków future-bass z lekko progowym zacięciem, którego budulcem i wizytówką są szalenie melodyjne, ledwo trzymane w ryzach partie syntezatorów, odsztafirowane następnie całą masą sampli, cukierkowych quasi-orkiestracji i schodkowych, pompujących ciśnienie przerywników. Te niecałe 10 minut muzyki skupia w sobie więcej skondensowanej treści niż niejedna dyskografia, więc nic tylko brać, słuchać i puszczać w świat. –W.Chełmecki
Spadkobiercy szkoły dysonansu spod znaku Jesus and Mary Chain na Transfixiation nie sprostali pokładanym w nich nadziejom. Owszem, skroili naprawdę solidne, doskonale przylegające do siebie gitarowe ściany hałasu oraz nagrali melodie dokładnie z pogranicza podręcznikowego shoegaze’u, goth rocka i garażowego noise’u, które strawi prawdopodobnie każde ucho (zaznaczmy tutaj, że przymiotnik "lekkostrawny" nie był najczęściej używanym do opisu ich twórczości epitetem), doprawiając je stricte punkowymi perkusyjnymi blastami, ale zabrakło polotu. Słuchając czwartego studyjnego albumu A Place To Bury Strangers trudno wyzbyć się wrażenia, że momentami można było docisnąć pedał do podłogi jeszcze mocniej, puszczając przy tym wodze fantazji i kierując w stronę najlepszych bangerowych odjazdów towarzyszących dotychczasowemu opus magnum trampkarzy z Brooklynu – Exploding Head. Za grzecznie i zbyt zachowawczo, by zapracować na plusa, ale pamiętajmy, że to wciąż fajne, rytmiczne piosenki, o które w tej konwencji w 2015 roku raczej nie będzie łatwo (patrząc na kalendarium zapowiedzianych premier), a ich koncerty zapewniają niezapomniane, euforyczne doznania. –W.Tyczka
A Pregnant Light, solowy projekt amerykańskiego multiinstrumentalisty kryjącego się pod ksywką DM, to taki metalowo-4chanowy odpowiednik hip-hopowego Bonesa, czyli: piętnaście wydawnictw na przestrzeni ostatnich trzech lat, ale na odhaczenie dyskografii wystarczą ci trzy wieczory. Trochę meme-black na modłę Liturgy (ogarnijcie choćby social media typa) – niby autorski "purple metal", ale brzmi jak KOLEJNA wariacja na temat "pink-gaze'u" będącego KOLEJNĄ insajderską i sezonową (po-deafheavenową) zajawką stałych bywalców /mu/. Rocky to na tę chwilę opus magnum APL-a. Z dwóch powodów. Po pierwsze – struktura. Nie singlowa, nie płytowe przynudzanie, a coś na kształt *epickiej* progresywnej suity rozpisanej na nieco ponad dwadzieścia minut. Po drugie, DM bardzo instynktownie łączy tutaj post-punkowe gary z chwytliwymi riffami i core'owym skramz na ciężkim reverbie.
Cała konstrukcja niebezpiecznie często ugina się pod naporem groteski tych wszystkich chwytów, ale żeby uniknąć całkowitego zawalenia, artysta postanawia... dolać oliwy do ognia i po ciężkiej ścianie gitar à la schyłkowy Alcest w super-gazie decyduje się rzucić post-rockowym outro przypominającym Lantlôs rozrzucających po scenie różnokolorowe landrynki z nadrukowaną na okalających łakocie papierkach okładką Melting Sun. Żeby zrobiło się jeszcze bardziej awkward, to warto dodać, że Rocky nagrano "ku pamięci" niedawno zmarłego ojca multiinstrumentalisty. Rzewne teksty i jarmarczny gatunkowy mix to iście tragikomiczna konfiguracja, ale w rękach A Pregnant Light – bez bufonady i silenia się "na coś więcej" – brzmi po prostu zajebiście oryginalnie i (choć to nie rap, hehe) autentycznie. Do zobaczenia w następny odcinku, DM. –W.Tyczka
Jak na "moje ucho", pochodzący z Murmańska kolo wydaje się być rosyjskim Fortem Romeau czy Leonem Vynehallem. Z tym że: przy Music For The Uninvited nie ma srania po krzakach, to za wysoka półka. Ale niewątpliwie AL-90 plasuje się w podobnym stylistycznym przedziale, gotując całkiem syty wywar o smaku outsider house'u czy tape house. Na razie wypuścił to mały label Fuselab, ale z takim materiałem można było uderzać do 1080p, bo to "ich granie". Sami sprawdźcie, jak "mglistą", "nocną", "smolistą" (trop Buriala nieunikniony), a jednocześnie jak relaksującą muzykę, zawiera sofomor CODE-915913. Początek snuje się może nieco bez polotu, tonąc w klimatycznej zawiesinie, ale za chwilę wszystko się rozkręca. Już od "Experienced Girl", gdzie odzywają się wokal-sample uduszone w lo-fi-dance'owym sosie, po czym wątek kontynuuje "Melancholia Staroy Pornozvezdy", doprawiony żałosnymi smyczkami, a następnie duszny ambient-house "Vectornaya Eyforia". I w zasadzie producentowi nie brakuje pomysłów aż do końca, bo "Samoudovletvoris' Suka", "Pandora 9.0", "913" czy "Ona Hochet Eshe", to tracki nie dość że z własną tożsamością, to jeszcze misternie uzupełniają cały nakreślony tok. Oczywiście, mam świadomość, że techno czy house wciąż "wciera niemiecką maść", ale może czasem warto sprawdzić, co wyrabia się na wschodzie, bo tam też są w temacie. −T.Skowyra
Ramona Gonzalez chyba coraz bardziej chce się pozbyć łatki Ariela Pinka w wersji femme, dlatego wybrała się na randkę z Droop-E. Może to nie pierwszy raz, kiedy Nite Jewel brata się z tym raperem z Zachodniego Wybrzeża, ale akurat na tej euforycznej EP–ce zadbała o większe równouprawnienie. Więcej tutaj eterycznego wokalu Ramony, a mniej ekspansywnego rapu od Droop–E. Spotkali się gdzieś pomiędzy. Euphoria nie jest zbiorem typowych hip-hopowych czy electro–popwych kawałków. To raczej taka hybryda, choć tu jednak wszystko pasuje. Więc nie – to jednak nie hybryda, a przyjemny konglomerat. –A.Kania
Last but not least – powolutku nadrabiamy zaległości na odcinku elektronicznym. O Actressie zwykło się ostatnio pisać "w kontekście". Afrocentrycznym, londyńskiej klubówki i tak dalej, i tak dalej. Porzucając jednak rozważania na temat okoliczności powstania AZD, chciałbym tutaj wynotować taką moją krótką, silnie zsubiektywizowaną impresję. Otóż Darren Cunningham dwa tysiące siedemnastego roku brzmi jak lepszy Andy Stott z wysokości Too Many Voices. Nie dość, że tym albumem wyraźnie przeprasza za obłąkaną, chaotyczną sambę zatańczoną na podziemnych torach Piccadilly line (vide Ghettoville), to jeszcze zamiast na dezintegracji poszczególnych dźwięków, skupia się na ich integracji. Bank skatalogowanych w ramach R.I.P. wyimków spotyka tutaj motorykę Splazsh. Album środka, dobry znak – Actress's back on track. –W.Tyczka
Czym właściwie jest nagrany przez Ryana Adamsa cover album całego 1989 Taylor Swift? Świadectwem zagubienia starzejącego się muzyka, który kiedyś tworzył przyjemne, post-Nebraskowe pitu-pitu, a dziś nie potrafi dostroić się do panujących warunków? Próbą pozyskania złaknionej autentyczności publiki Wychowanego na Trójce? Prztyczkiem w nos odnoszącej sukcesy, lecz otoczonej armią sidemanów, Taylor Swift, a może przeciwnie – hołdem dla lubianego albumu będącego skutkiem jej odważnych decyzji? Czymkolwiek by nie był, na pewno nie jest czymś, na co warto poświęcać czas. Autor powołuje się na inspirację The Smiths i ja niespecjalniewiem, co ma na myśli – może gitka w "Wildest Dreams" mogłaby wyjść spod ręki Marra w alternatywnym świecie, w którym Marr jest mniej kreatywnym gitarzystą, ale całe to gadanie zakrawa na gruby nietakt. W dodatku co ciekawsze piosenki Swift zostają tu sprowadzone do poziomu płaskich, ckliwych balladek: zapomnijcie o trademarkowym drivie "Shake It Off" czy wciągającej narracji "Clean". Nie polecam, chyba że jarają Was popkulturowe rozkminki przy kominku. -W.Chełmecki
Rok rozpoczął się powolnym, ale konsekwentnym zdychaniem – teraz z odsieczą przybywa wiosenna ofensywa westchnień, druga fala trwania i rozedrgania. Nowy materiał Adonisa imponuje rozstrzałem gatunkowym niczym pieśni Toro z czasów pre-Causers Of This: "Druga Fala Molly" spogląda na rozżarzony shoegaze, tytułowy śmiało brnie w kierunku polskiego synth-popu, "Bliżej Ciebie" przywołuje chillwave'owe refleksy, "Kończę Wcale Bądź Przedwcześnie" to urocza lo-fi wersja The Cure. Brak tu słabszych momentów, a dzięki temu, że w miksie zatracają się teksty (choć pozostają znakomite tytuły piosenek!), mogę poczuć się jak na koncertach My Bloody Valentine – podskórne melodie rozwiązują worek ze słowami i pozwalają dośpiewywać to, co umyka. Więc nie zapominajcie o wersalikach, wracajcie czym prędzej z wczasów, dajcie sobie oraz autorowi tej świetnej EP-ki trochę miłości, zwłaszcza że z komentarzy na Youtube wynika, że najlepsza "nutka" Adonisa to "Pokaż Jak To Lubisz". I jeszcze jedno: panowie, dżentelmeni, nie wypada szeptać w towarzystwie, dlatego krzyczę i czekam na utwór Adonisa z Młodym Bogiem i Młodym Pi, gdyż na pewno nikt tam nie zrymuje "Adonis" z "a to nic". –P.Wycisło
To już druga płyta Afghan Whigs po reaktywacji i kolejny raz – zupełnie tak samo jak przy okazji Do To The Beast – myślę sobie, że trochę szkoda było porysować tę zamkniętą w pomnik, zwieńczoną opus magnum zespołu dyskografię. Z drugiej strony trudno wyrokować czy ten reunion to bardziej przyczynek do kombatanckich występów czy platforma Dulliego do hobbystycznego wydawania piosenek, ale też zachowajmy rozsądek – niech ma. Jeśli mówimy natomiast o tym drugim przypadku, trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z zaledwie mglistym echem dawnych uniesień, a sam Greg przez lata wyraźnie stracił (przynajmniej w wersji studyjnej) na swojej charyzmie, sile i namiętności, co jest – jak słusznie komentuje jeden z użytkowników RYMa – ogromną stratą dla indie-światka. In Spades to płyta zupełnie bezbarwna, pozbawiona wybijających się pomysłów, taka do przesłuchania raz i nie wracania, a może nawet do całkowitego olania pod wpływem opinii jakiegoś losowego bozo z Porcys. Bo jeśli nie jesteście akurat oddanymi fanami, to raczej niewiele stracicie. –W.Chełmecki
African Ghost Valley wygrywa swoje dark-ambientowo-drone'owe soundscape'y w smutnym świecie, w którym nie ma już miejsca dla organicznej muzyki Jóhanna Jóhannssona. AKI to, raz jeszcze za wyeksploatowaną już do granic możliwości maksymą, soundtrack do prawdopodobnie nieistniejącego filmu. Sci-fi z grupy first contact movies. Childe Grangier ogrywa przestrzeń z niezwykła dramaturgiczną wprawą. Korzystając z inwentarza znanych i lubianych, szafowanych w obrębie gatunkowej niszy elektroakustycznych wyimków, bawi się w dźwiękonaśladownictwo i muzykę ilustracyjną rodem z alt-hollywoodzkich produkcji. Koło co prawda nie zostało wynalezione na nowo, ale szelest kostiumu astronauty i jego wielkie buciska zatapiające się w cienkiej warstwie księżycowego pyłu brzmią nad wyraz sugestywnie. Bez próby wytworzenia charakterystycznego dla fabuły utworów filmowych i literackich napięcia, najnowsze African Ghost Valley utonęłoby prawdopodobnie w tej samej próżni, do której zabiera nas na osobliwą wycieczkę. A tak, na szczęście, mamy przed sobą całkiem ciekawą dźwiękową historię, do której może nie wraca się z wypiekami na twarzy, ale na pewno prowokuje ona do pracy naszą mniej lub bardziej bujną wyobraźnię. –W.Tyczka
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.