
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Odmieniony Colin Stetson wrócił na stare śmieci. Gdyby potraktować dyskografię Amerykanina eliptycznie i pominąć fragmenty, w których zamieniał się w różne kategorie estetyczne: w redukcjonizm Arvo Pärta albo kampową pompatyczność monumentalnej kompozycji H.M. Góreckiego (Sorrow, 2016), to All This I Do For Glory w porównaniu z trylogią pamiętającą jeszcze poprzednią dekadę, okazałoby się dziełem rewolucyjnym. Bo zdaje się, że koncepcja akademickiego minimalizmu dzisiejszemu Stetsonowi nie wystarcza i jego skrajnie eksperymentalny jazz szuka innych rozwiązań rytmicznych i bawi się tempem jak choćby szarpiący struny Glenn Branca. A to znak z całą pewnością dobry – Stetson za sprawą konsekwentnego stosowania swojej – powiedzmy – "autorskiej" (choć adekwatniejszym określeniem byłoby chyba "charakterystycznej"), nieortodoksyjnej techniki gry na wszelkiej maści aerofonach już osiągnął bodaj największą rozpoznawalność we współczesnym "alternatywnym mainstreamie". To ukonstytuowanie unikalnego stylu z kolei pozwala odbywać trans-gatunkowe wycieczki, efektem których właśnie tak intensywne, tym razem silnie niemelodyjne przeżycia jak All This I Do For Glory. Jest tylko jeden problem, mianowicie metoda Colina Stetsona na przestrzeni lat zmienia się na poziomie mikro, nie makro, tak więc aktywne i zaangażowane słuchanie jest niemal niezbędne by nie ulec iluzji powtarzalności oraz toporności. Z kolei takie, pożądane, obcowanie z muzyka kosztuje nas niestety więcej czasu. –W.Tyczka
Kiedy zdawało się, że Dan Snaith powoli wyczerpuje formułę, którą eksploatował pod aliasem Caribou, Kanadyjczyk posługując się pseudonimem Daphni wydał Jiaolong – parkietowo zorientowany długograj, który dostarczył kilku singlowych pewniaków do DJ-skich setów i udowodnił, że muzyka nie należy przedwcześnie spisywać na straty. Album nie był oczywiście bez skazy, ale dowodził, że Snaith w tanecznym anturażu też ma parę asów w rękawie. Joli Mai kontynuuje wątki podjęte na starszej o pięć lat płycie z całkiem porządnym rezultatem. Tak na dobrą sprawę pełnokrwistych, dancefloorowych numerów mamy tu raptem kilka, reszta to szkieletowo rozpisane wałki testujące naszą cierpliwość i rozmarzone, kontemplacyjne house'y, z którymi ciężko byłoby uderzać w kluby. "The Truth" jako najpoważniejszy w zestawie kandydat na przysłowiowego BĘGIERA, "Face to Face" jako oszczędna, imprezowa gra wstępna, w której climaxowa obietnica nigdy nie zostaje spełniona i wieńczący zestaw "Life's What You Make It" z melancholijnie płynącymi synthowymi melodyjkam – to trzy najlepsze przykłady wyzej wymienionych tropów, resztę sprawdźcie sami – warto! –S. Kuczok
Też tak macie? Że sobie siedzicie w pokoju tak schyleni, wiążecie sznurówki, bo się rozwiązały i wasz kolega niezdara się przewraca i tak se przez przypadek znienacka ląduje swoim penisem w twoich ustach, a ty się dławisz się i nagle wchodzi twój stary zdziwiony, a ty nie możesz się uwolnić, bo jeszcze buta nie zawiązałeś, a wiążesz bardzo wolno, bo nie umiesz wiązać i nie chce sobie dać wytłumaczyć (stary nie but), że to wszystko tak przez przypadek, bo podłoga jest śliska i w ogóle to z kolegą jesteście sto percent hetero, dzikie samce alfa. Woof! Woof! Albo też tak: dzień jak co dzień, jak se piszesz reckę i nagle ci stary włazi do mieszkania, żeby powiedzieć, że ci generalnie wierzy i w wojsku też tak się działo i że sznurówki to kiła i to nie Polacy są, a tam se na wieży leci Harry Styles, no Styles se leci, Harry Styles – to se teraz spróbuj wytłumaczyć z tego cwaniaku...−M.Kołaczyk
Bardzo spodobał mi się zeszłoroczny długograj Ears, więc ucieszyłem się na wieść o kolejnym krążku Kaitlyn Aurelii Smith w roku obecnym. Jednak The Kid nie okazał się tym, na co czekałem. Żeby nie było: nie czuję się rozczarowany kolejną dawką psych-popowych odlotów Kaitlyn, ale też nie wciągnęły mnie one jak te z poprzedniego LP. A wszystko dlatego, że dostałem "tylko" i wyłącznie sprawnie wykreowaną powtórkę: te same patenty, wokal à la Karin, melodyjki na syntezatorze Buchla i unoszący się nad całością, astralny vibe. Okej, tytułowy track z niespodziewanie urwanym, Ravelowskim intro, po którym do głosu dochodzą dźwięki nanobotów kupuję bez gadania. Pobrzmiewające Four Tetem, uwodzące melodyjnym wokalem "In The World, But Not Of The World" to też moja drużyna. Synthowy minimalizm w pobliżu ptasiego śpiewu w "Who I Am & Why I Am Where I Am" również do mnie przemawia. Zresztą ogólnie słucham całości z chęcią i z zainteresowaniem, ale jednak "czegoś mi tu brakuje". W każdym razie, jak najbardziej zachęcam do zapoznania się, bo mimo wszystko Kaitlyn cały czas w dobrej formie. –T.Skowyra
W tym roku mamy upalne lato, więc warto sięgnąć po coś, co przyniesie ochłodę. Myślę tu o wydanym jeszcze w styczniu albumie duńskiego gitarzysty Nicklasa Sørensena, który doskonale sprawdza się właśnie przy tak dusznej aurze. Najprościej scharakteryzować tę muzykę przez referencje: balearyczne ciepło, instynkt Manuela Göttschinga, Eleventeen Eston w HD (który swoją drogą wydał niedawno miłą płytę), odrobina Sea And Cake, dyscyplina Gaussian Curve, szczypta delikatnego krautrocka czy ambient z new age'owych krain. W ciągu czterdziestu minut te powoli płynące i inteligentnie zaplatające się melodie dają czystą muzyczną radość. Rozumiem, że wasze wishlisty wciąż kryją jakieś nieprzesłuchane albumy, ale znajdźcie trochę czasu i posłuchajcie Solo 2 – mówię tu o płycie, która powalczy na mojej liście roku. –T.Skowyra
Jeszcze bliżej światu nieznany producent z Kopenhagi kryjący się pod pseudonimem SIBA, wraz ze swoją debiutancką EP-ką prezentuje własne spojrzenie na... No właśnie, na co? Są tu cząstki jakichś "wonków", electro popu, czy nawet PC Music, ale wszystko podane jest tak lekko, delikatnie i bezpretensjonalnie, że nabiera to swojego własnego charakteru. Co prawda, nic na tym krótkim materiale nie zawładnęło moim umysłem, nic nie porwało w dziki taniec, ale nie zmienia to faktu, że Fruits bardzo mi się podoba, a szczególnie dwa pierwsze, wakacyjne kawałki. Poczuj owocową radość! –A.Barszczak
Zanim będzie za późno, wtrącę jeszcze parę zdań o debiutującej w tym roku załodze gostków z Bay Area. Ziomeczki zbierają propsy z różnych stron, ale muszę przyznać, że zasłużenie. Jak wspominał DJ Carpigiani, SOB X RBE wnoszą coś świeżego do kostniejącej z dnia na dzień (t)rapowej gry, ale robią to za pomocą mocno oldschoolowych narzędzi. Mimo to Gangin' cały czas jest cool, choć w sporej części brzmi jak hołd złożony tak zasłużonym dla hip-hopu ekipom jak N.W.A. (najlepszym przykładem jest "Carpoolin'" będący jednym z flagowych tracków 2018 roku), Run-D.M.C. czy Eric B. & Rakim (tytuł #10 indeksu mówi wszystko), czyli jesteśmy w latach 80. Ale nie do końca, bo z czasem trwania płyty ujawniają się pop-rapowe (doskonały kontrast w "Lifestyle", gdzie "twarda" zwrotka sąsiaduje z mięciutkim refrenem, ale też "Always" czy lekko drake'owy "Y.H.U.N.G." się liczą) i g-funkowe pierwiastki ("Can't", "Stuck Up" czy "Back To Black"). A wszystko przepuszczone przez filtr współczesnego myślenia o rapie. Cóż mogę więcej dodać – jeśli jeszcze nie sprawdziliście Gangin to raczej nie ma co dłużej zwlekać. –T.Skowyra
Punkt na starcie dla chłopaków za wyzbycie się pokusy bezwstydnego dojenia pieniędzy od nieświadomych ludzi i sukcesywne podążanie pod prąd oczekiwaniom związanym z ciężarem etykietki serialowego bandu nadanej przez rynek. Album z tytułem wziętym wprost z katalogu, jest z jednej strony dojrzalszą i cięższą rdzawo-nastrojową kontynuacją ścieżki wytyczonej przez wcześniejsze nagrania, z drugiej, stosując metodę porównawczą, preferowałbym na starcie abyście sięgali po Mnq026, który w moim skromnym odczuciu wydaje się dużo ciekawszy. Wracając do RR, który, nie będę ukrywać, jakoś szczególnie nie rozpala, tworzy on spójną i zamkniętą kompozycję gdzie utwory zespolone w jedno: brzmieniem, klimatem oraz konwencją, kształtują sensowny ciąg przyczynowo-skutkowy, pozbawiony niestety wyraźniejszych momentów. Nic nie rzuca się tu przed szereg, idealna harmonia w równości bycia lekko nijakimi utworami. Od biedy można posłuchać, ale nie liczcie tutaj na jakiś zmysłowy odlot. −M.Kołaczyk
Cała ta nowa fala pretensjonalnego emo-rapu może się schować, bo oto artysta, który opowiada o swoich problemach i smutkach w sposób autentyczny, a zarazem satysfakcjonujący artystycznie. Przez całe Care For Me Saba omawia momenty, w których czuje, że świat odwrócił się od niego. W "Busy / Sirens" dręczy go samotność; w "Life" nawiedza go widmo masowego uwięzienia osób czarnoskórych w Ameryce; a w "Fighter" opisuje różne sposoby walki z innymi każdego dnia. Jednak najbardziej niszczycielski wpływ na zdrowie psychiczne rapera ma morderstwo Walta, jego kuzyna, współpracownika i najlepszego przyjaciela. Spokojne, plumkające bity przyprawione trapowymi hi-hatami, tworzą atmosferę niespokojnej melancholii. Łagodne syntezatory przywołują na myśl Telefone Noname (na którym Saba występował zarówno jako producent, jak i wokalista). Jednak podczas, gdy bity Noname były lekkie i żartobliwe, muzyka Saby przepełniona jest zarówno lękiem, jak i rezygnacją – zestawem cech, które idealnie pasują do lirycznej zawartości albumu. Eksploracja straty i pustki, wszystkich odcieni szarości, wiecie o co chodzi. Ale Saba nie szuka litości – powoli porusza się do przodu, zamieniając żałobę w przestrzeń, w której fani mogą się odnaleźć. A "Prom/King" to najbardziej przejmujący storytelling w hip-hopie od lat. –A.Kiepuszewski
Z Samps znamy się już prawie dekadę (pamiętacie taki singielek "Peppergood"?), więc dobrze wiemy, co panowie (bo teraz to trio, któremu lideruje pinkowy GRAFICIARZ Cole M.G.N.) mają do zaoferowania na wydanym w labelu Nite Jewel (jak widać wszystko zostaje w rodzinie) debiucie (choć przypomnę tylko, że istnieje kompilacja Macrochips & Microdips). A więc natchniony prefuse'owo-samplowymi wycinankami (przypomina mi się też taki francuski producent SebastiAn), trzęsący się w formie synth-pop sąsiadujący z dawnym smakiem chillwave'owych nocy na plaży i vapor-dyskoteką Saint Pepsi (stare czasy). Wszystko jest tu na miejscu oraz pod kontrolą, i to chyba jest zarazem atut i wada Breakfast. Fajnie przenieść się do chwili, kiedy Toro i Washed Out wpuścili nieco świeżego powietrza do elektroniki (czuję to zwłaszcza dzięki epickiemu retro-disco "Let Me Down"), choć trudno uciec od tego, że właśnie kończy się 2018, mamy "kryzys trapu", a Dumont nakręcił masakryczny musical o dzieciństwie Joanny d'Arc. Ale oczywiście zalecam posłuchać – choćby przy śniadaniu zamiast telewizji. –T.Skowyra
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.