
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Skakaliście do Chairlift? Porcys co najmniej dwukrotnie. Częścią składową tego amerykańskiego, niedawno rozmontowanego tercetu, była odpowiedzialna za maszyny i spokojne wokale Caroline Polachek. Dziewczyna, która dziś po raz drugi – pod aliasem CEP – próbuje rozgryźć, jak to tak naprawdę jest z tą solową twórczością po karierze w bandzie, tym razem postawiła na lekkie przebranżowienie. Bo o ile działalność artystyczna pod pseudonimem Ramona Lisa orbitowała w znajomych, bardzo bliskich artystce popowych rejonach, o tyle projekt sygnowany inicjałami przesunął się w stronę "sonicznych wrażeń". Drawing The Target Around The Arrow to album sprzeczności. Z jednej strony próbuje być silnym dźwiękowym przeżyciem utrzymanym w duchu post-new-age'owskim, a z drugiej, poprzez swoją oszczędną formę i wewnętrzną niespójność, traci jednostajne, wymuszające element kontemplacji tempo. Do tego stopnia, że nic tutaj nie wskóra nawet koncepcja deep listeningu Pauline Oliveros. Polachek zawiodła na etapie wstępnej selekcji gromadzonego przez cztery lata materiału i wypuściła krążek nierówny, z nieprzyjemnie rozłożonymi wewnątrz niego akcentami. Perełki są tu, a owszem. Niemniej połowa słuchaczy gotowych dać Caroline szansę uśnie zanim doświadczy takiego "Singalong", niestety. –W.Tyczka
Całkiem lubiłem projekt Michaela Silvera, ale było to jakieś 10 lat temu. Potem trochę straciłem do z radaru, więc do jego najnowszego albumu podszedłem bez żadnych oczekiwań. Tymczasem utkany w większości z new-age'owo-drum&bassowej (niby nic spektakularnego, ale ile znacie albumów z takim połączeniem stylów?) siateczki Liquid Colours zapewnił mi sporo radości. Są tu echa minimalistycznych zajawek Silvera (opener czy "Inorganic Streams"), dużo sytuacji spod znaku DJa Sports ("Blobject Of Desire") czy jakiegoś High Contrasta ("Anodyne Industries"), ale album Kanadyjczyka to naprawdę eklektyczny zbiór niedający się zamknąć w sztywne ramy. Weźmy chociażby muśnięty balearyczną bryzą "An Impossible Condo", obracający się wokół bossa novy dramenbejs "Oxygen Lounge", bliższy ambientowi "Closed Space" czy space-prog-balladę na akustyku "Subdivisions" – czysta przyjemność słuchania. Nie mam wyjścia: polecam Państwu posłuchać uważnie całość, bo nie dość, że sporo tu relaksującego vibe'u, to jeszcze satysfakcja z wchłaniania dźwięków przednia. –T.Skowyra
"Ten singiel zdecydowanie zdradza potencjał na płytę ważną w kontekście grudniowych podsumowań roku" – pisałem na początku sierpnia przy okazji bardziej szczegółowego spojrzenia na promującą krążek In Summer piosenkę "Love's Refrain" autorstwa Ledesmy i na moje szczęście nie było to stwierdzenie użyte na wyrost, bo Jefre swoim ostatnim wydawnictwem potwierdził, że to jego krótkograjka będzie na ustach wszystkich chcących rzetelnie podsumować rok 2016 w eksperymentalnej muzyce elektronicznej. I choć bezwarunkowo zakochaliśmy się w inkarnacji Fennesza z Endless Summer wymieszanej z ciepłym noisem i psychodelicznym popem zrealizowanym w konwencji lo-fi, i najpewniej (podświadomie) oczekiwaliśmy od pozostałych czterech indeksów podobnego dialogu pełnych kolorytu pasaży z chropowatym, kakofonicznym backgroundem, to nawet nieco inna linia programowa (więcej kaset) obrana przez JCL porywa.
Delikatny początek "Little Dear Isle" – warmdrone, nagrania terenowe; dźwięk ptaków i liści, stanowi kontrast dla zmaksymalizowanej końcówki "Love's Refrain", a ponadto, w obrębie wciąż tej samej kompozycji, pięknie nakreśla dysproporcję pomiędzy poziomem natężenia dźwięku w pierwszej, a ostatniej minucie nagrania. Tytułowy track to już wycieczka przez niematerialny świat Ledesmy - entourage słodko-gorzki, wstęp do najbardziej zachowawczej propozycji, siedmiominutowej, statycznej kobyły "Blue Nudes (I-IV)". Oprócz utworu #1, na In Summer najbardziej błyszczy ulokowane na samym końcu tracklisty preludium, czyli pytyjska wariacja na psa, pianinową frazę (pozdro Yōran, pozdro Montparnasse) i cyfrowy hałas. Dronoambientonoise renesansu i jedna z ciekawszych TAKICH POZYCJI w tej dekadzie. –W.Tyczka
Kirby (znamienna ksywa Dementia) nie od dziś ma obsesję na punkcie tego jak funkcjonuje niedoskonała pamięć i stara się przełożyć tę wizję na język ambientu. Everywhere At The End Of Time podobnie jak poprzednie albumy eksploruje m.in. stare gramofonowe nagrania z lat 20. i 30. Sample są zapętlane, zamazywane, pierwotne piosenki wymykają się spod kontroli, gdzieś gubią się wokale, nie wiadomo w końcu czy to prawdziwa, czy może zmanipulowana nostalgia człowieka chorego na Alzheimera, który być może przeżywał swoją młodość przy muzyce Layton & Johnston.
Bardzo łatwo uległem złudnej nostalgii Everywhere At The End Of Time. Album świetnie wpasowuje się w długie jesienne wieczory, ale niestety nie wnosi raczej nic nowego do dorobku The Caretaker. To skromna kontynuacja i w większości powielenie pomysłów An Empty Bliss Beyond This World. Póki co wygląda na to, że konwencja przyjęta przez Kirby'ego jest dosyć ograniczona i kurczowe trzymanie się jej może skutkować nagrywaniem ciekawej, ale wciąż tej samej płyty. –J.Bugdol
Czy w 2015 roku wypada jeszcze trzaskać silnie laserowe soundtracki do dokumentalnych filmów o nieletnich dzieciakach ładujących wódkę w obskurnych, śródmiejskich bramach? Pewnie już nie przystoi, ale jeden z francuskich retro-rewitalizatorów, w prostej linii odwołujący się w swojej twórczości do kinematograficznej spuścizny Johna Carpentera, zdaje się być zgoła odmiennego zdania. Carpenter Brut, bo o nim mowa, w styczniu wrzucił do sieci kompilację Trilogy, na którą składają się jego trzy dotychczas wydane EP-ki. A cóż to za nagrania wypełniają te krótkograjki… Wiksiarskie, zakochane w ejtisach numery charakteryzujące się tym, że w kluczowych momentach poniżej 120 uderzeń na minutę schodzić im nie wypada. Na wokalach gościnnie vocoder, support stanowią głębokie, analogowe linie basowe, a gwoździem programu perfekcyjnie prowadzona, wysoka, syntezatorowa narracja. Szczerze, electro rytmy bez buractwa i z dansingiem. –W.Tyczka
Cellars to projekt mieszkającej w LA Alle Norton, która fascynuje się ejtisową dekadą w popie z electro oraz synth-popem i italo na czele. Jej debiut Lovesick doskonale to odzwierciedlał, bo w końcu brzmiał jak coś z pogranicza Ladytron czy Client. Na szczęście urodzona na początku lat 90. Alle szybko zareagowała i za produkcję sofomora Phases odpowiada sam Rosenberg (a lista gości na krążku również daje radę – m.in. Dâm-Funk, koleś z HEALTH czy koleś z Shabazz Palaces). Nie bez powodu, ponieważ Norton wyraźnie porzuciła plastikowy sound na rzecz szlachetnych klawiszowych melodyjek i równie eleganckich, wzniosłych refrenów – oczywiście wszystko rozgrywa się na ejtisowej płaszczyźnie.
Polecam uwadze zwłaszcza stęskniony, nocny synth-dance "Do You Miss Me?", błyszczącą jak perłowy naszyjnik, soft-rockową balladę "Still In Love" lekko przywołująca Fleetwood Mac, lekko Prince'a (wciąż trochę do mnie nie trafia, że już go z nami nie ma...), mocno czerpiący z debiutu Madonny "I'm Feeling" i wreszcie naznaczony piętnem "Black Balleriny", opatrzony wkręcającym się hookiem "Nighttime Girl". Phases pozostawia jednak mały niedosyt, bo to mogłaby być płyta rozsadzająca ten rok, a trochę jej jednak brakuje. Ale to nic, bo i tak Alle z pomocą ziomków wyczarowała całkiem urzekającą kolekcję, którą musicie sprawdzić. –T.Skowyra
26 września minęło dokładnie 10 lat od wydania debiutanckiego pełnoprawnego albumu The Changes, do którego nieprzerwanie wracam, ze szczególnym naciskiem na znakomite dawkowanie łomotu w “Her You And I”, oraz “When I Wake” – jedna z moich definicji kapitalnego, zwiewnego strunowego popu. Niekoniecznie z okazji jubileuszu, ale panowie z Chicago wydali właśnie całkiem udany świeży materiał, w którym jednak brak takiej wyrazistości jak na Today Is Tonight. Nie umieszczę na pudełku naklejki “all killers, no fillers”, jednak wciąż uważam, że na płycie są udane momenty. “Aurora” w duchu The Sea and Cake, “Leo” przypomina mi grzeczniejsze Je Suis France, a tytułowe “Closer Than You Know” to idealna ballada dla wrażliwych mężczyzn w grubych swetrach. Szkoda, że chociaż w jednym numerze zespół z Darrenem Spitzerem na czele nie zaszalał, wycinając na gitarach coś nieokrzesanego w duchu Pavementu, a przecież mogli czerpać inspiracje z samego źródła, bo na trasach koncertowych wspomagali kiedyś Stephena Malkmusa. –A.Kasprzycki
Ze sporym opóźnieniem Charlotte Emma Aitchison podczepia się pod sztandary PC Music. Powołała nawet do życia własny label Vroom Vroom, w którym to właśnie wypuściła swoją najnowszą EP-kę. Taki ruch, choć wydaje się odważny, uświadamia tylko, że Charli jakoś nie do końca wie, w którą stronę podążyć – przecież grała już chartsy, gitarowy pop czy coś w rodzaju cloud rapu. Vroom Vroom to jej kolejna wycieczka, do której na pewno dobrze się przygotowała (wzięła ze sobą takie postaci jak Sophie czy Hannah Diamond), ale której efekt jest daleki do porywającego. Jeszcze na wysokości openera wszystko zdaje się być interesujące: zmutowane, fakturowe wtręty udanie korespondują z niewinnym chorusikiem, tworząc toksyczny związek. Duet z gwiazdeczką PC Music w obłąkanym ecstasy party "Paradise" zdominował Sophie, ale nie wydobył z siebie niczego, co wwierciłoby się do głowy. "Trophy" sprzedaje kolejne przekombinowane struktury od Samuela Longa, a kończący całość "Secret (Shh)" sytuuje się gdzieś pomiędzy całym tym vroomowym wariactwem. No więc mój audyt o EP-ce brzmi tak: fajnie Charli, że spróbowałaś czegoś innego, ale weź się wreszcie za zajebiste numery ze sztos refrenami, okej? –T.Skowyra
Jestem wielkim fanem talentu Charlotte Gainsbourg, naprawdę, z tym, że chodzi tu o talent aktorski. Muzycznymi dokonaniami francusko-brytyjskiej artystki zainteresowałem się właściwie głównie "za nazwisko", ale jak dotychczas nic dobrego z tego nie wynikło. Do tej pory, oprócz kilku ciekawszych strzałów z IRM, za które współodpowiedzialny był Beck, Charlotte raczej mocno przynudzała, czasem z marnym skutkiem biorąc się za reinterpretację takich evergreenów. Jej przepisem na sukces wydaje się zapraszanie do współpracy topowych producentów, którzy biorą na siebie pisanie kawałków, a następnie dogrywanie do nich partii wokalnych. W przypadku Rest kompozycjami wspomaga wokalistkę głównie SebastiAn, ale swoje trzy grosze dorzucają też między innymi Paul McCartney, Guy-Manuel de Homem-Christo czy Connan Mockasin. Ta, wydawałoby się, obiecująca reprezentacja, w praktyce niestety nie dostarcza niczego godnego uwagi. Macca skrobnął dość monotonny jam, Daft Punkowy numer usypia na całym materiale chyba najmocniej, a obecność Mockasina jest (poza ksywką w kreditsach) zupełnie niezauważalna. Parę numerów da się tu jednak lubić. Highlightem wydaje się zamykający album "Les Oxalis", brzmiący jak fikcyjna współpraca Saint Etienne i Stereolab. Nie zawodzi również singlowy "Deadly Valentine", a pod indeksem piątym, w eleganckim "I'm a Lie", przynajmniej na moje ucho, Piazzola się lekko wkrada w pochodzie akordów. To wciąż trochę za mało na porcysowy kciuk w górę, ale pewien progres wydaje się niezaprzeczalny. –S.Kuczok
Dobrego power-popu nigdy nie za wiele. Tym bardziej jeśli wymyka się power-chordsowym schematom i najntisowym tropom indie-rocka, nieśmiało zerkając w stronę math i sophisti. Stąd już tylko krok do progresywnego popu. Charly Bliss mogłoby być kolejnym MELODYJNYM indie bandem, który serwowałby zaledwie przyjemne hooki, ale dzięki umiejętnemu komplikowaniu aranżacji i harmonii, osiąga swój mały kompromis między bezpretensjonalną przebojowością a "skromnym wyrafinowaniem". Przesłodzone twee wokale, wielkie refreny i wspaniała sekcja wystarczają by grać jak, hmm... Deerhoof w wersji pop-rockowej i ja oczywiście to kupuję. –J.Bugdol
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.