Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
E - Krótka Piłka - Albumy
-
Sharon Van Etten Are We There
(13 października 2014)Popyt na marzycielskie pitu-pitu zdaje się w równym stopniu tłumaczyć hype wokół Sharon Van Etten, jak i popularność takich artystek jak Lana Del Rey albo Marissa Nadler. Co ciekawe, u każdej z nich oniryczna otoczka skrywa zupełnie inne intencje. Marissę interesuje tworzenie baśniowych, eskapistycznych pejzaży, Lana zajawia się szeroko pojętą popkulturą, Sharon zaś w dalszym ciągu konfesyjnie opowiada o swoich doświadczeniach. Are We There to moim zdaniem odrobinę lepsze wydawnictwo od Tramp z 2012 roku, bo mimo że nie ma na nim perełki na miarę "Magic Chord", to trafia się kilka naprawdę fajnych melodii, jak choćby w "Taking Chances" lub "Break Me". Amerykanka z iście melodramatyczną narracją i właściwym sobie dream-popowym rozmemłaniem eksploruje tu rozmaite folkowe czy tam folk-rockowe tropy, jednak dosyć szybko następuje zmęczenie materiału, dlatego nie sądzę, żebym do tego krążka wracał. Znajoma zapytana za co lubi Are We There odpowiedziała, że za jej odstresowujące, terapeutyczne właściwości. Chcecie terapii na płycie z 2014 roku? Puśćcie sobie Bermuda Waterfalls Seana Nicholasa Savage'a. –W.Chełmecki
-
Jorge Elbrecht Happiness (EP)
(17 sierpnia 2018)Nigdy nie byłem wielkim fanem Elbrechta. Pięć pierwszych sekund zmieniło wszystko. Płyta, która może zmienić człowieka? Happiness, jak na swoją długość, jest tak świetnym materiałem, że może coś takiego bezproblemowo dokonać. Jangle, indie, psychodela, dream pop, elektroniczna awangarda i eksperyment. Przejażdżka na wielkim rollercoasterze nieskończonej wyobraźni Elbrechta, pełna eklektycznych zwrotów, łamanych struktur i piosenek wyłamujących się ze sztywnych konwenansów ("Beholde The Eye"). Jorge wydając tak prędko kolejny krążek jakimś cudem zrównał się z już i tak wysoko postawioną poprzeczką ustanowioną tegorocznym LP, dając nam namiastkę nadpobudliwego Acid Westernu odlanego w nieco bardziej melodycznych i miejscami "radośniejszych" od Here Lies barwach w najlepszym możliwym stylu. I niby ostatnie minuty "Trance", wstęp "Innocuous", refrenik "Down In Flames", są urokliwe, ale i tak nie są w stanie zmyć zapachu rozkładających się zwłok kolejnej leżącej na parkiecie depresji Elbrechta ("Cementerio General"). Taki dziki radykalizm w stosowaniu kontrastu i elementu zaskoczenia ostatnio było mi dane słyszeć na wejściu Rogala u Sariusa. Ale okładka o tym wszystkim powie wam chyba lepiej. Mniejsza z tym. Zamykam temat i klikam, już nie wiem, który replay z kolei. Dzięki Pan Jorge, jest Pan bohaterem. –M.Kołaczyk
-
Élg Vu Du Dôme
(23 kwietnia 2018)Vu Du Dôme to pop krańcowy. Peryferia wszystkiego, co podpada po MOR-owską łatkę: piosenka francuska liczona na tony, easy listening i dużo inteligenckiego soft- czegoś. Wszystko przetworzone i suplementowane dźwiękami muzyki konkretnej. Industrialny, odrzucający deseń takiego wydania trójkolorowej chanson prowokuje pytanie o sens komponowania poczwarnych kancon. Bo na dobrą sprawę nikt specjalnej wycieczki do domu strachów nie zamawiał, a deformowanie i rozczłonkowywanie Paryża to zwyrodnialstwo w czystej postaci. Nieporównywalne z patologią Sagawy, ale wciąż bezczelne i butne. Jednak w tym szaleństwie jest jakaś metoda, a jeżeli zupełnie niezauważalna, to przynajmniej znakomicie grająca na sentymentach. W linii prostej korespondująca z awangardowym sound poetry drugiej połowy ubiegłego wieku, ale w wersji modern. Z instagramowym filtrem 1977. RIYL: Luc Ferrari, Catherine Sauvage, listy roczne Tiny Mix Tapes. –W.Tyczka