OSTATNIO DODANE
-
Trupa Trupa Of The Sun
(1 października 2019)"Ukłony, łączy nas Pitchfork". Pochwały z tej strony mogłyby obudzić każdego (zwłaszcza polskiego) trupa, ale niestety nasz główny Trup Eksportowy cuchnie nieodwołalną stęchlizną, bez szans na zmartwychwstanie. Wszelkie próby Trupy Trupa, by grać poważny, eksperymentalny post hardcore (bas w "Glory" przemilczę), już na starcie, w samym rdzeniu tego konceptu, spełzają na niczym. Czym jest to nic? To nic, to nic innego, jak (słaba) kakofonia i nieporadny noise, który rujnuje i tak już mało wyraziste, karykaturalne tracki (jak można się nabrać na takie rzeczy, jak "Mangle"?). Owszem, zdarzają się tu mrugnięcia w inne strony, na przykład w kierunku przeterminowanej elektroniki ("Of The Sun"), wtórnej psychodelii ("Longing"), czy amatorskiego shoegaze'u (uroczy "Remainder" przypomina mi słabych, czeskich lub estońskich imitatorów tego gatunku), ale w tym właśnie cały problem, "tu jest trup pogrzebany".
Chłopaki z Trupy Trupa mrugają: mrugają "tu i tam", "do zagranicznego odbiorcy", do literatury, do jakiejś wyrywkowej, słabej znajomości "sceny", i nic nie widzą, bo mrugają za często, za nerwowo, nieporadnie, bez wdzięku i umiejętności, a z Zachodu nadciąga burza piaskowa. "Każdy to ekspert, liczy się eksperyment", ale "trochę luzu, Panowie". Nikt was nie śledzi (wieem, taki żarcik, wybaczcie). Może trzeba być poetą, żeby łykać tak antymuzyczną muzykę? Lubię no wave, ale Of The Sun zanudziłoby na śmierć samego Glenna Brancę. Nie ma w tym graniu nic "konstruktywnego", konstruującego, mamy za to numery przypominające soundtracki pod poezję bitników, a wiemy dobrze, że Ginsberg wybrał Russella, zresztą – wracając do sedna – obaj Panowie niestety już nie żyją. Przykro mi. –J.Bugdol
P.S. Nie odpalajcie "Satelite", bo brzmi jak każda piosenka z "Satelite" w tytule (a Nirvanę, taki fajny zespół, znacie?).
-
Christelle Bofale Swim Team (EP)
(1 października 2019)Wyobraźcie sobie Esperanzę Spalding wyrwaną z akademii i wpiętą w scenerię poszarzałych, ongiś bielutkich elewacji i trawników zarzyganych tanim piwskiem. Mamy to? Jeśli są w tej wizji bańki mydlane i ten plastyczny imprezowy puf, na którym każdy chciałby ułożyć dupsko, to bardzo możliwe, że pomyśleliście o Christelle Bofale i jej tegorocznej EP-ce. Na Swim Team Amerykanka przemawia językiem indie-gitarek, ale misterne akordowe plecionki w pakiecie z gęstym soulowym feelingiem odsyłają raczej do Hiatus Kaiyote, do jakiegoś zadymionego jazz-rocka, nawet gdy mówimy o dość bezpośredniej altrockowej rifferce w singlowym "Origami Dreams". To w tym utworze Bofale rozwiązuje refren słowami "hurry, hurry", jakby zupełnie w opozycji do własnego songwritingu, który właśnie z niezwykłej cierpliwości wykuty ma swój tęgi kręgosłup. Lubimy takie progresje, lubimy takie poszukiwania, lubimy też prawdziwie ludzką walkę o samostanowienie – i dlatego nie możemy nie polubić Swim Team. –W.Chełmecki
-
Dean Blunt Zushi!
(30 września 2019)Mam w zwyczaju dobierać płyty po tym, co widzę za oknem. Buriale na noc, Animal Kolektywy na słoneczko, na pewno nie jestem w tym odosobniona. Długo czekałam aż warunki pogodowe pozwolą mi w pełni doznać ostatniego Deana Blunta. W końcu niebo przykryły chmury typu warstwowego, spadło ciśnienie, spadł deszcz, ja upadłam po afterze, który nie mógł się skończyć do piątej po południu. Nareszcie okoliczności się zgadzały. Zushi! okazał się muzycznym patchworkiem melancholii z różnych parafii, na tyle różnych, że otworzywszy oczy po upływie dwu minut, wpada się w tę typową dla popołudniowej drzemki dezorientację. Przewracając się z boku na bok, towarzyszą tu nawałnice lo-fi szumów, echa jakichś stłamszonych samotności, zmęczone, lecz niemęczące brzdąkanie. To nie jest materiał do puszczenia w towarzystwie, nie po przespanej nocy. To okazja, by cudzym głosem zmaterializować swoją chandrę. Przyznam, że nie ma nic bardziej słodko-smutnego niż wokal Panda Beara, gdzieś w połowie mixtape'u, przezierający się przez płytki sen-kolaż zdań i pocztówek. Mieszkam nad morzem i mam możliwość oglądania go w lirycznej szarzyźnie. Nigdy tego nie robię, nie chce mi się jechać godzinę tramwajem, starczy mi ta muzyczna symulacja. –N.Jałmużna
-
Jay Som Anak Ko
(30 września 2019)Dziewczyna z gitarą gra sobie melodyjne, lekko rozmarzone indie-popowe piosenki – lubicie takie rzeczy, prawda? Ja też lubię, więc miłą chęcią pochwalę najnowszy album Jay Som. Młoda songwriterka nie dość, że potrzebuje tylko dwunastu miesięcy na stworzenie nowego materiału (nagrała już 4 longplaye, a urodziła się w 1994 roku, naprawdę nieźle), to jeszcze potrafi pisać bardzo przyzwoite numery, bo przypomnijcie sobie tylko o zeszłorocznym Nothing's Changed czy o Everybody Works z 2017 roku. Na nowym LP mamy piosenkę o przejażdżkach na rowerze w dream-popową noc ("Superbike"), urocze streszczenie porcyscore'owego mathrocka Palm z domieszką pop-minimalizmu ("Devotion"), piosenkę o opuszczaniu miasta w indie-folkową noc ("Nighttime Drive"), usłaną harmonicznymi kwiatami balladę ze ślicznym refrenem ("Iiiiiiii'm feeling like we've just beguuuuuun / Nothing's ever gooood enoooouuuuugh") i bedroom-popowym wstępem czy podlany hawajskim słońcem, kojący closer "Get Well". Niby album z sierpnia, a coś czuję, że Anak Ko jeszcze nieraz przyda się podczas jesiennej nudy. Czyli kolejne punkty lądują na koncie Meliny. –T.Skowyra
-
Lil Keed Long Live Mexico
(24 września 2019)"Know what's crazy? This shit is just all a dream". Jesteśmy uzależnieni od produkcji Pi'erre'a Bourne. Chwalimy Playboia Cartiego. Słuchamy w opór dużo Future'a. Zachwycamy się Thuggerem. I słusznie. I bardzo dobrze. Tak powinno być. Ale nie zapominajmy o MŁODYCH WILKACH trapu, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo. Weźmy na przykład Lil Keeda – na karku zaledwie 21 lat, a na koncie już 4 mixtape'y (zwłaszcza przy Keed Talk to 'Em zatrzymałem się na dłużej, ale nic nie poradzę, gdy słyszę takie wałeczki jak "Player", "Nameless", "Balenciaga" czy "Blackout"), debiutancki album i przyszłość przed sobą. Long Live Mexico to właściwie obowiązkowa pozycja dla fanów ambientowego trapu, bo nie dość, że Render nawija tu jak wariat (to taka nowa wersja Thuggera), to jeszcze doskonale dobiera podkłady (lista producentów to też niezły rozpierdol). Godzina ze streamem na Spoti ucieka w zastraszającym tempie, więc trzeba mocno uważać. Ze swojej strony mogę jedynie wskazać kilku moich faworytów: utkany z punktowego synthu "Rockstar", pulsujący trap-narkotyk "Million Dollar Mansion" od pana Bourne'a, skondensowany do dwóch minut "HBS" z chorym podkładem brzmiącym jak komputerowa awaria, skryty za brunatną chmurą "Pass It Out" ulepiony przez samego Metro Boomina, zatopiony w oparach dymu "Higher N Higher", czy całkowicie pokurwiony słodki pop-trapowy koszmar "Just A Dream". A i closer też W DECHĘ. Polecam, ale mam nadzieję, że słuchacie już od wakacji. –T.Skowyra
-
Kindness Something Like A War
(24 września 2019)Adam Bainbridge to naprawdę utalentowany człowiek. To, co się USKUTECZNIA na jego płytach naprawdę trudno jednoznacznie sklasyfikować, a sam Adam jest reżyserem całego prowadzonego z rozmachem epickiego spektaklu, a równocześnie jest montażystą dbającym o każdy detal operacji (Albarn powinien zwrócić uwagę na tego pana, może wtedy mielibyśmy większy pożytek z Gorillaz). A więc na Something Like A War receptura nie uległa zmianie: to nadal ten sam mariaż przeróżnych stylów w najróżniejszych kolorach. "Raise Up" może wydać się wam nieco generycznym soul-disco popem, tak już "Lost Without" również mieści w sobie ładunek disco, ale wspiera się na patentach rodem z DFA (bas!), wyśmienicie wyprodukowany "Softness As A Weapon" trochę przypomina mi bardziej śmiałych Junior Boysów z Big Black Coat LP, "Hard To Believe" to porywający refrenem pop, a w "Who You Give Your Heart To" mamy aksamit głosu Alexandrii ułożony na ambientowym r&b. Pewnie mógłbym tak dobiec do końca tracklisty, ale chyba jednak odpuszczę, bo nie chcę zepsuć wam zabawy z ambientowym "Dream Fall", Robynowym "The Warning" czy z tytułowym numererm hiphopowym. Sprawdźcie sami, bo nie ma szans na zawód. –T.Skowyra
-
Maria Usbeck Envejeciendo
(23 września 2019)Jeśli mnie pamięć nie myli, pierwszy raz spotkałem się z postacią Marii Usbeck (kiedyś w zespole Selebrities) poprzez remiks "Jungla Inquieta" zmajstrowany przez Jensen Sportag (WRA-CAJ-CIE!). Już to wystarczyło, aby sięgnąć po debiut Amparo będący mieszanką intymnego r&b z czułą exoticą. Na swoim drugim longplayu Ekwadorka nie zmienia może rdzenia swoich piosenek, ale po prostu aktualizuje swoją formułę: korzysta z patentów Night Slugs (stylowy "Un Cabello Gris"), stawia bardziej zdecydowanie na ambient-pop w synthowych zasłonach (smutno-dancefloorowy "Obscuro Obiturario"), sięga po uroczą stylistykę Domenique Dumont (baśniowy "Amor Anciano"), śmiało przenosi wzrok w kierunku azjatyckiego popu i nie boi się zabaw z wokalem w duchu Ellen Allien (zabarwiony orientalizmem "Secret In Japan"), i nie zapomina, że elegancki synth-pop tworzony kilkanaście lat temu przez Javierę Menę wciąż całkiem nieźle się sprawdza (nadal smutna, ale zachęcająca do tańca "Nostalgia"). Tylko osiem piosenek, ale dzięki temu płyta nie ma wypełniaczy i klimatem/kształtem doskonale pasuje do takiego labelu jak Cascine. Mi to w zupełności wystarcza. –T.Skowyra
-
Bez Bańki Mydlane
(23 września 2019)Polski shoegaze to wciąż dość trudny temat, więc tym bardziej cieszą takie płyty jak Bańki Mydlane. Głosem pięcioosobowej ekipy Bez jest obdarzona bardzo ciekawym wokalem, jedyna kobieta w zespole Slasia Wilczyńska ("polska Harriet Wheeler"?). Dzięki niej piosenki na płycie nie są wyłącznie nośnikiem dźwięków "kapitalistycznego zachodu", ale zyskują pewną oryginalność. Gdy w warstwie instrumentalnej ciągle gdzieś tu pobrzmiewają Ride, Slowdive, Lush czy nawet chwilami Violens, wokal przemyca do szorstko-marzycielskich faktur pewną dozę folkowej naturalności, zagubionej w czasie polishrockowości, niewymuszenia i dziewczęcej szlachetności. Można spokojnie słuchać na przykład "Polne Wstążki" dla samego wybuchu: "Zjeeeeeeedząąąąą naaaaaaaaaaaaaas! Słooooooodkiieeeeeeeeeee szkłaaaaaaaaaaaaaaaa!". Ale zdecydowanie warto posłuchać całości uważnie, bo są tu takie atrakcje, jak shoegaze'owa erupcja w słodko rozespanym, souvlakowym "Nigdy Na Zawsze", konkretny gitarowy wygrzew brzmiący jak krzyżówka The Smiths i Ride w "Ważnej Wiadomości" czy beztroski jak kwitnący na łące, dziki bez "Spokój". Więc dla mnie jest bardzo dobrze, a w przyszłości życzyłbym sobie tylko ulepszenia produkcji (wtedy będzie dopiero super), jeszcze więcej chwytliwych melodii i jednak rezygnacji z takich tekstów, jak ten w "Balladzie Fromage". Ale to są szczegóły. –T.Skowyra
-
Sarius Pierwszy Dzień Po Końcu Świata
(17 września 2019)"Jak liście spadły słowa...". No tak, to płyta, której treść można zawrzeć w (...) (polecam wyguglować). Kto mu robił bity? Sylwia Grzeszczak? Tomson i Baron? Tak czy siak, ambitnie... HIP-HOPOWY skit w Voice Of Poland, motywy jak Xena Wojownicza Księżniczka albo Conan Barbarzyńca (tytułowy), nieco góralszczyzny w "Młodym Welesie" (a może to jakiś tribalowy new age?), trochę archaicznych dubstepów i komiczny nu trap.
Sarius ma timbre przejętego gumisia, ale i na tym można zbudować wspaniałe rzeczy. Niestety nawijka pasuje tutaj do miejsca pochodzenia. Pierwszy Dzień Po Końcu Świata to muzyka chujowych klubów dla spoconych, nafetowanych ludzi; typowy Mariusz (sorki, poleciałem anegdotami z PKP, ale czasem "liczy się pierwsze wrażenie") wkręcił sobie bycie zdystansowanym, depresyjnym artystą-ogarniaczem, który "z niejednego pieca chleb jadł", w dodatku rapuje (mówi?) czasem jak podejrzany typ dyszący do słuchawki, głos momentami się łamie, ale trzeba jakoś zrobić r&b zaśpiewy, które są tutaj jedynie ohydnymi dropami. Nasz artysta "z dystansem patrzy na środowisko warszawskich imprez", ale nie trafia, bo jak już zaznaczył Fiodor w "Graczu", są tylko dwie postawy wobec ruletki: albo udawany dystans połączony z nerwowym śmiechem (momenty zawahania w głosie – bezcenne), albo plebejskie pójście na całego. Cóż, w pewnym momencie pada tekst "nic nie czuję na zawsze", ale spokojnie, widzę jakieś szanse: proponuję po prostu w końcu poczuć i wyciągnąć ten kij z dupy. –J.Bugdol
-
HTRK Venus In Leo
(14 września 2019)Mimo usłanego przypadkami życia i czasem bardzo przykrych kolei losu (śmierć Seana Stewarta w 2010 roku), HTRK konsekwentnie zmierzają do obranego przez siebie celu. Jakiego? Tego nie wiem – wiem natomiast, że ich dotychczasowa dyskografia może posłużyć za mapę, na której widać wszystko ze szczegółami. Ewolucja jest nad wyraz widoczna: od pierwszych prób industrialnego minimal wave'u i powolnego post-punka (Nostalgia) brzmiącego często jak zwolnione nagrania Adult., duet przechodzi do minimal synthu pod osłoną ambientowej nocy i składników lo-fi (Work (Work, Work)), aby wreszcie zwrócić się ku dubowi czy zwłaszcza trip hopowi, przy jednoczesnym zachowaniu slowcore'owych proporcji i charakterystycznej aury (Psychic 9-5 Club). Venus In Leo to najbardziej wygładzony materiał w karierze HTRK, wszystkie indeksy są piosenkami, a słuchając ich mam skojarzenia z takimi nazwami jak Chromatics, Low, Portishead, więc jest smutno, chłodno, a zarazem ciepło, niesamowicie nastrojowo i naprawdę pięknie. Już pod koniec grudnia, gdy usłyszałem "Dying Of Jealousy", podejrzewałem i liczyłem na to, że LP może przynieść coś ciekawego. I gdy słucham oszczędnego, balladowego openera "Into The Drama", stworzonego z wyczuciem, statycznego, ale niezwykle wciągającego synth szkicu "You Know How to Make Me Happy", ambient-popu granego jakby przez Huerco S. "Dream Symbol" czy gitarowego closera z melodiami jak z kojącego dream-popu, to wiem, że HTRK nie tylko mnie nie zawiedli, ale po prostu wykonali zadanie nawet lepiej, niż śmiałem zakładać. –T.Skowyra