Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

To tylko moja teoria, ale wydaje mi się, że gdyby Zebra 93 mieli trochę więcej szczęścia, to mogliby się cieszyć takim mikro-hajpem jak chociażby Exit Someone. Na razie chyba wciąż mało kto kojarzy tych młodych i utalentowanych Chilijczyków, a trochę szkoda. Ich mini album Atemporal to zbiór przynoszącego ciepło, urokliwego sophisti-indie-funk-popu, gdzie nie brakuje fragmentów zapadających w pamięć. Opener co prawda przywodzi jeszcze (miłe) skojarzenia z wczesnymi piosenkami Javiery Meny, ale już tytułowy numer pokazuje, jak mogłaby brzmieć chilijska wersja Exit Someone. Choć moje trzy ulubione indeksy to napakowany potężnym ładunkiem emocji "Las Olas" (wokal w refrenie!), wymuskany, a zarazem pieczołowicie skonstruowany "Jungla Jupiter" (tu znowu zasłuchuję się w cudownym refrenie, który pod koniec zostaje zamknięty w błogiej pętli) oraz rozpoczynająca się jak Piosenki po chilijsku "Nébula" z marzycielskim mostkiem i końcówką po linii Lush (a więc moja drużyna). Obserwujcię Zebrę, bo kto wie, co wykombinuje w niedalekiej przyszłości. –T.Skowyra

Skoro ukonstytuowano już taki gatunek, jak dub poetry, to najwyższy czas, by Jordan Dreyer zbudował podwaliny poezji skramzowej. Nowe La Dispute jest tak obfite w melorecytacje, że trudno polemizować z recenzenckim przedsłowiem Iana Cohena, w którym nazywa Panoramę post-hardcore'owym audiobookiem. Chłopacy z Michigan ozdobili bowiem deklamowane strofy seriami dźwiękowych eksplozji, a nie na odwrót. Dużo tu historii i indywidualnego dramatu mogącego posłużyć za całkiem niezły scenariusz do jakiegoś amerykańskiego filmu z gatunku road movie (dyptyk: "Fulton Street I" oraz "Fulton Street II"). Tak niesłychanie tu molowo, że chciałbym to wszystko spryskać Dez-Derem i już nigdy nie być smutnym. Zwłaszcza w podniosłych momentach jazzującej progowości, kiedy uczucie żałości przytłacza, a ja uświadamiam sobie, że oto, drodzy państwo, mamy wreszcie do czynienia z prawdziwym emo dla dorosłych. –W.Tyczka

Niestety nie ma niespodzianki. Niestety, bo wszystko wskazywało na to, że nowy album księżniczki r&b będzie mocno nierówny. I tak właśnie obok wspaniałej kunsztotwnej trap-ballady "Greatest Love" (kolejny wielki singiel Ciary), mamy generyczny funk-pop "Thinkin Bout You", na toksyczny, przyzdobiony synth-basowym motywem wyciętym jakby z "Poison" Prodigy "Set", odpowiada bezpieczna i pozbawiona kolorów, tytułowa fortepianowa ballada, 2-stepowy "Level Up" z fantastycznym prechorusem uzupełnia szykowany do roli mainstreamowego hitu "Dose", który mnie mocno zawodzi. Wszystko potwierdza kolejny raz: Ciara to wybitnie singlowa zawodniczka, której albumy stanowią najczęściej zbieraninę randomowych numerów z jednym bądź kilkoma strzałami gromiącymi zdolne konkurentki. I właśnie dla highlightów warto sprawdzić Beauty Marks. –T.Skowyra

Wierzcie mi lub nie, ale w 00’s gierkach z serii Barbie są kawałki tak kozackie, że niejednokrotnie siedziałam w Main Menu dłużej niż robiłam manicure Teresie. Anonimowy disco-house à la Crystal Waters hipnotyzował swoją słodyczą i bujał moimi jedenastoletnimi ramionkami. Jayda G przypomniała mi te soundtracki za sprawą swojego debiutanckiego krążka Significant Changes, do którego raz jeszcze ochoczo wyszykowałabym na randkę blondynę i jej koleżanki. Ten album jest trochę jak przysypianie na imprezie. Tracklista pulsuje żwawą sennością. Jest dyskoteką dla somnambulików, gdzie przez powieki prześwituje kompilacja barwnych hipnagogów. Zmęczony tancerz w poimprezowym bajzlu chce wstać, ale wciągają go napływające, ulotne kształty w ciemności zamkniętych oczu. Wyrwać z marazmu, oderwać od kompa, porwać do tańca próbują absolutnie hitowe "Stanley's Get Down", "Leave Room 2" i mój ulubieniec – różowiutki "Sunshine in the Valley". Docierają do świadomości strzępkami, acz dosadnie. A ja nie wiem już, czy wstałam, czy wiruję we śnie. –N.Jałmużna

Odjebałem głupio stokrotnie i strasznie, jednak nie zawalił się świat i mogę napisać o Kwiatach, narcyzie, liliowych melodiach, fiołkowym kolorze czcionki, alergiach na pyłki i drobiny słów. A na żyznym gruncie rzeczy od trzydziestu lat wciąż wszystko rozkwita tak samo: melancholijni shoegaze'owcy robią drobne kroki, bo spoglądają w ziemię i mają tanie buty. W najlepszych momentach debiutu gdański kwartet twórczo nawiązuje do klasyki dream popu, lżejszego shoegaze'u i post-punku, w tych słabszych pobrzmiewają echa polskiej nowej fali lat osiemdziesiątych (Klaus Mittfoch? Maanam?). "TLK", "Na Wydmach" i "Czarne Porzeczki" to wyraźne hajlajty – wydane na pastwę oszałamiających dni wiosennych pozwalają wykazać ledwo uchwytną różnicę pomiędzy szczerością a prostactwem (kiedyś się nauczysz, słońce, obiecuję). Może to tylko urokliwa naiwność (kobieta śpiewająca do rozedrganych gitar) i bezpretensjonalność rozbrajają moje zarzuty i mój trzeźwy osąd, może się mylę i to wcale nie jest aż tak dobra płyta, ale racja jest przereklamowana, gdy nie jestem głodny. Różnie to bywa; życie nie zawsze jest usłane wiadomo czym, nawet gdy tuli pannę, nawet gdy słonecznie, nawet gdy spluwamy tylko łupinami słonecznika. –P.Wycisło

Właściwie od zawsze podoba mi się stylówka byłego członka Deerhoof. Jego leniwy songwriting po uszy zanurzony w psychodelii rodem z lat 60. i w pewien sposób czerpiący z dorobku najróżniejszych bardów nucących sobie przy akustyku działa na mnie kojąco, choć zdarzają się momenty, która bardzo mi imponują ("Torrey Pine"). Szkoda tylko, że całość jego repertuaru to tylko i aż "szlachetna prostota" – Chris nie wychodzi poza swoje ustalone granice i cieszy się tym, co ma, a można by przecież czasem zaskoczyć samego siebie i zmienić tonację w najmniej odpowiednim momencie, prawda? Ale bez tego też jest całkiem nieźle: już opener "Song They Play" przynosi wszystko to, za co lubię gościa, czyli delikatnie prowadzoną, staromodną piosenkę, w której kryje się garść melodii skąpanych w psychodelicznej polewie. Kto ma ochotę na więcej retro, niech odpala 60sowy "Sweet William", a komu mało przyczajonych ballad, niech kliknie w "What Can I Do". I może tylko przez chwilę będę cieszył się z tego self-titled albumu w należyty sposób, bo z czasem będę o nim pewnie trochę zapominał. Ale przez te moment Cohen zrobi swoje i w sumie o to chodziło. –T.Skowyra

Dogranie trzech piosenek na Amalę, żeby zrobić z niej Amalę Deluxe jest nie najgorszą okazją do tego, żeby sobie odgrzać w majowych stopniach Celsjusza ten słodki, letniacki mem sprzed roku. Jestem, co prawda, ostatnia w kolejce do korony wśród internetowych memiar, bo może mam kija w dupie, a może przeraża mnie ulotność rzeczy, trudno powiedzieć. Niemniej, Doja mnie od pierwszego usłyszenia szczerze zauroczyła i ukradła – tą swoją całą bezpretensjonalnością i byciem (moją) małą alternatywą dla Nicki i Cardi, bo nigdy nie udało mi się polubić ani jednej, ani drugiej (a póki co, gdy wspomina się o raperkach, to głównie o nich). Doja chyba raperką nie jest, ale mocno o to bycie zahacza i robi to dobrze. Sampluje sobie wu-tangowy "C.R.E.A.M" ("MOOO!), robi pop jaki uwielbiamy ("Juicy") i ładne r&b ("Wine Pon You"); potrafi brzmieć agresywnie ("Tia Tamera") i potrafi brzmieć jak cukiereczek ("Candy"). Czuć w niej świadomą performatywność i niezaprzeczalną siłę charakteru, a takich kobiet w muzyce, nie oszukujmy się, wciąż potrzeba na pęczki. Doja Cat, moi drodzy, moja nowa dziewczyna. –A.Kiszka

Chcę mysleć o tej płycie jako o efekcie trwającego trzęsienia ziemii, jakie wywołało zeszłoroczne Double Negative. Przebudzenie uśpionych tytanów lat dzięwiędziesiątych, którzy nabrawszy odwagi, postanowili się zredefiniować, w ambitny sposób biorąc się za bary z czymś bardziej współczesnym. Niestety. Mogący wpisać się w tę narrację Malkmus opowiadający liczne historie o inspiracjach berlińskim techno, wodzi za nos moje oczekiwania, w rzeczywistości – w szczególności w początkowych fazach płyty – cofając wskazówkę zegara, co rusz wplatając w te dość zachowawcze struktury, synthpopowe patenty. O ile niemal stadionowy opener "Belzinger" (ta surowa przestrzeń brzmienia oszałamia, prywatnie stając się numerem 1), czy New Order Funky Town w postaci singlowego "Borgia" mają potencjał, to podjęta z początku, kreatywna droga w 4. utworze załamuje się, zostając porzuconą, dając nam w zamian środek pełen utworów do bólu nudnych, poprzekładanych jakimiś minimalistycznymi zakalcami. Z tego powodu miałbym ostatecznie paskudne podejście do tej płyty, ale to co najlepsze, kryje sie na jej końcu, w trzech zamykających ją piosenkach. I pomimo moich początkowych deklaracji – nacisku na renowacje starych schematów gitarowej slackerki – paradoksalnie to one właśnie w swojej skrajnej konserwatywnosci przywołującej bezwstydne reminiscencje dawnej chwały, połowicznie ratują ten z gruntu niezbyt interesujący krążek. –M.Kołaczyk

Istnieją pewne rytuały: otwarcia i zamknięcia, poruszania się z konkretnej strony konkretnego człowieka, rytuały przejścia; słowo "tak" albo milczenie jako odpowiedź na słowa zbyt ciężkie, wygwiazdkowane; nieumiejętność zakochania się, która ciągnie się czterdzieści cztery lata i o tyle też za długo, ewidentnie. Nic-nieznaczenie rytuałów w perspektywie wiolonczeli zuchwale piętrzącej się przez Blood rozmywa się na ich korzyść, a wokalny patos nie prowadzi wprost do tandety emocjonalnej, chociaż mógłby. Pośrednie zauroczenie Californią jest tak oczywiste, że aż śmieszne, ale uwielbiamy oczywistości, na szczęście. Jamie xx popatrzył na Kelsey, zamknął oczy i zobaczył Björk, jak on to zrobił, nie wiem, nie zapytałam o ciąg przyczynowo-skutkowy, czasem lepiej nie wiedzieć. Rozlało się majestatyczne słowo baroque wokół popu, a ja przypomniałam sobie dlaczego marszczę z zadowolenia czoło na wszystkie blichtrowe wokalizy, oszałamiające. Pierwszy utwór lub drugi, żadne z nas nie jest na wierzchu. Rytuały dopełnione. –A.Kiszka

Był dźwięk z oddziału klinicznego neurochirurgii (A Chance to Cut Is a Chance to Cure). Były dźwięki pracującego na pełnych obrotach bębna pralki marki Whirlpool (Ultimate Care II). Przyszedł wreszcie czas na najbardziej kontrowersyjne tworzywo XXI wieku – plastik. Matmos, na etapie konstruowania konceptu, zawsze porażali oryginalnością. Tyle tylko, że ta pomysłowość intrygowała na papierze, a z rzadka w dokanałowych FiiO. Można było kochać każdą wolną kończynę z osobna, a przy tym nigdy nie zafascynować się ciałem. Plastic Anniversary tylko potwierdza tę regułę.
Utwór tytułowy zachwyca mnogością dźwięków wydobytych z tychże ohydnych syntetyków. Orkiestracja IDM-owego potworka przypomina nieco Andy'ego z Toy Story próbującego sporządzić eksperymentalną partyturę ze swoich ukochanych zabawek. Ma w sobie trochę z opieszałych post-rockowych interludiów, tyle tylko że bez falsetu Jónsiego, jak również z powściągliwej elegancji czołowych rytmików garażowej konsolety. Chwilę wcześniej, ten absolutny highlight albumu, spotkał klaunów z telewizyjnego paradokumentu Felliniego. Niedorzeczne. Dalej: kuglarskie bubblegum bassy muśnięte twardą ręką awangardy ścierały się z ambientowymi paćkami. Doniosłe "Collapse Of The Fourth Kingdom", które każe wierzyć, że wspólnymi siłami pokonamy naszego największego wroga, leży odłogiem. Samo, jak palec – pośród niczego. Filler wskakuje zaraz za sztosem. No jakoś tak wyszło.
Na szczęście można pograć w grę. Chwycić za booklet i poszukać listy źródeł wszelkich dźwięków zarejestrowanych na Plastic Anniversary. Potem doświadczalnie sprawdzić, czy aby amerykańscy dżentelmeni nas nie oszukali. Raczej nie. Matmos nie kantują, bo są najlepsi. Szkoda tylko, że czasami chadzają na skróty i dlatego jeszcze nie wypuścili materiału w stu procentach odzwierciedlającego ich genialne umiejętności. –W.Tyczka