Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Został mi taki fatalny w skutkach zwyczaj z pięknych, utraconych czasów – sprawdzania prawie wszystkich BNM-ów na pewnym portalu, który kiedyś nadawał się jeszcze do czytania. Przypadek omawianego albumu dość dobrze oddaje bezsens tego nawyku. Jakieś osiem i pół weszło, odpalam reckę, porównanie do Cocteau Twins pada gdzieś w połowie, okej, mają mnie, albo to będzie moja płyta roku, albo w końcu przestanę czytać tych lunatyków. Kończy się to jak w 99 procentach przypadków – przehajpowana średniawka, o której zapomnę najdalej jutro, a z tymi Fraserowymi odniesieniami polecam jebnąć się w łeb. Indeks czwarty to chyba najciekawsza rzecz na całym albumie, wyłamująca się z gitarowego charakteru tego materiału ambient-popowa, hipnotyzująca mgiełka, ale już przedostatni utwór brzmi jak jakieś Skunk Anansie i nie wiem, czy gorszy jest sam kawałek, czy fakt, że wiem, co to Skunk Anansie. Ech, ile razy jeszcze dam się nabrać... –S. Kuczok
Hypnagogiczny sci-fi pop z Zagrzebia? Seems legit, biorę w ciemno. Na wyprodukowanym przez Vinyl Williams Vanilija, kryjący się pod aliasem Svemirko Marko Vuković gra rzeczy, których nie da się nie lubić: silnie melodyjny, gitarowo barwiony synth-pop hołdujący ejtisom, Ariel Pink z Joem Knightem lubią to. Jest w tych utworach coś z The Police, ale amatorski vibe i ludyczna namiętność rodem z naszej strony żelaznej kurtyny podświadomie wywołuje skojarzenia z rodzimymi wykonawcami, trochę z Lady Pank, trochę z Papa Dance – być może dlatego, że dzielimy tę samą wrażliwość, a może dlatego, że moja znajomość bałkańskiej sceny muzycznej pozostawia wiele do życzenia. W każdym razie: za mgiełką lo-fi czai się sporo syntezatorowo-gitarowego konkretu, warto więc poświęcić pół godzinki. –W.Chełmecki
Czarownica z Brooklynu oraz jej koledzy sprzedają nam gitarowy okultyzm w wersji light. Ich interpretacja doomowo-sludge'owej zagłady ma w sobie zaskakująco dużo elegancji i subtelności. King Woman zdecydowanie preferują pieszczenie bębenków niż sianie spustoszenia.
To taki bezbolesny metal sprawiający przyjemność nieskażoną deprawacją mistrzów gatunku. Created In The Image Of Suffering ma w sobie baśniowość gotyckich legend stanowiącą odtrutkę na codzienną szarzyznę. Jeśli więc chcecie przenieść się do krainy czarnego romantyzmu, to powinniście zapoznać się z tą pozycją. –Ł.Krajnik
Muzykoterapia według Grandaddy.
Problem nr 1: banalność dnia codziennego.
Rozwiązanie: Frontman Grandaddy przekonuje, że należy zaakceptować miałkość naszej egzystencji. Uzbrojony w autoironię oraz niewyczerpalne pokłady spokoju zmusza do pogodzenia się z otaczającą rzeczywistością. Ten bard zwyczajności, poprawi stan Waszej higieny psychicznej, zaniedbanej przez poranny budzik albo niezapłacone rachunki.
Problem nr 2: kłopotliwość relacji międzyludzkich.
Rozwiązanie: pomyślcie o brzmieniu tej płyty. Historiom związków, przyjaźni, rozstań i powrotów towarzyszą miękkie gitarowe riffy oraz niemodne syntezatory. Instrumentalna prostolinijność pokazuje trywialność problemów uczuciowych. Piątka Amerykanów traktuje emocjonalne komplikacje z przymrużeniem oka, albowiem są one niczym więcej jak tylko kliszami zaludniającymi popowe melodie.
Problem nr 3: permanentne zgorzknienie.
Rozwiązanie: dziadek z Ameryki sugeruje grę na czas. W jego przypadku do zminimalizowania cynicznych tendencji potrzebna była aż jedenastoletnia przerwa. Musicie więc również udać się na mentalny odwyk i pozwolić upływającym godzinom na wyleczenie ran. –Ł.Krajnik
Ezra Rubin dał się poznać szerszej publice znakomitą EP-ką Vertical XL, gdzie budował cyfrowe, kubistyczne bryły. Na swoim debiucie wciąż wiernie konstruuje podobne elementy, ale zdecydowanie mocniej podąża w popową stronę. Otwierający "What Is Love" można jeszcze usytuować w tym samym rejestrze, w którym znajduje się "Bank Head", ale już "Breathless" przypomina bardziej Jamiego XX niż Kingdoma ze wspomnianej EP-ki. Z kolei "Nothin" to żeński trap w ujęciu producenta, a "Down 4 Whatever" to wręcz kingdomowska wariacja na motywach UK house'u. Oczywiście w instrumentalnej warstwie (patrz pozostałe numery, ale nie tylko) Tears In The Club to wciąż zmaganie się (i to całkiem ciekawe) z wirtualną "muzyką przyszłości", choć nie robi ono już takiego wrażenia jak 4 lata temu. Mimo wszystko Kingdom nadal gra na swoich własnych zasadach i nie mogę go za to zganić. –T.Skowyra
Wśród luminarzy nu-indie zawsze uważałem Dave'a Longstretha za najbardziej utalentowanego. Pomimo nadekspresji, manierycznego wokalu i natrętnego przeciągania frazy jego albumy broniły się ciekawymi konceptami (prawdę mówiąc ten stanowiący podstawę Rise Above nadal mnie zachwyca), gitarowymi plecionkami i niecodziennym wykorzystaniem kobiecego głosu. Do dzisiaj twierdzę, że Bitte Orca to świetna płyta. Dlatego smuci, że self-titled w swoim zglitchowanym anturażu nudzi i męczy wyeksponowaniem cierpiętniczego śpiewu, na który w dodatku nałożono autotune i inne efekty. Dostajemy art-pop, w którym porozstaniowe lamenty gryzą się z megalomańskimi zapędami frontmana; muzykę, która razi brakiem substancji. Pozbawiony pomocy śpiewających pań (nie licząc Dawn Richard, która – wbrew temu, co piszą jakieś Kellmany i Macphersony – jedynie potwierdza zatrważający regres od czasów świetnego Last Train To Paris) wypada po prostu blado. Może po prostu wolałem, gdy udawał Greena Gartside'a, ale ja mam w sobie coś z dziecka, więc napiszę, że król jest nagi. –P.Wycisło
Najnowsza EP-ka ulubieńców każdego indiemelomana potwierdza ich obecną artystyczną formę. Panowie przestali szarżować i zamienili kwaśne swawole na ciepłe kapcie oraz parę z zielonej herbaty. Niegdyś dzikie bestie stały się udomowionymi zwierzakami, które nawet lekko w dupę nie ugryzą.
Na szczęście jako kulturalny młody człowiek potrafię ocenić ten materiał bez przygniatania go kontekstowym ciężarem dżemu i parkowych ławeczek stanu Maryland. Po wymazaniu uwierających punktów odniesienia zostaje nam kilka ładnych melodii będących jakąś tam namiastką dokonań sprzed dekady. Trzeba się po prostu pogodzić z tym, że obecny potencjał zespołu definiuje bardzo zgrabnie zaaranżowany, ale jednak cover.
Należy więc chłopaków przytulić, poklepać po plecach i zapewnić, że nie muszą się napinać. Albowiem, mimo deficytu nadrealnych doznań, psych-pop do posłuchania w bujanym fotelu to też fajna sprawa. –Ł.Krajnik
Jakoś tak się dzieje, że o Amnesia Scanner wspominałem już dwukrotnie przy okazji końcoworocznych rekapitulacji, toteż teraz zrywam z tą tradycją i pochwalę nowy materiał już w pierwszym semestrze. AS Truth w pierwszym kontakcie wydało mi się mniej futurystyczne niż poprzednie dokonania tego duetu. Co ważne nie poczytuję tego w żadnym wypadku jako wadę, zdaje mi się to wręcz odświeżające. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to wciąż wykręcający rzeczywistość mix glitchu, lobotomii, bassu, hałasu i jeden z najbardziej "na czasie" przykładów współczesnej, poszukującej elektroniki. Może moja teza jest nieco urojona, ale po prostu odczuwam, że pomimo użycia podobnych środków co wcześniej, nowy materiał nie jest wtórną powtórką z rozrywki, a jego zawartość ciągle jest ekscytująca. Konkretnych momentów nie ma sensu opisywać, kmwtw, a kto nie, niech się lepiej dowie. –A.Barszczak
"Kolejna pozycja w katalogu Polish Juke to materiał autorstwa Luxa Familiara, jednego z filarów kolektywu" − czytam w nocie wydawniczej The Right Way. Mocno kryjący się pod pseudonimem Poznaniak wykręcił kawałek wyśmienitego grania spod znaku footwork/juke. Dalej czytam w notce, że piątka numerów z EP-ki pokazuje szeroki przekrój inspiracji producenta i właściwie mogę się z tym tylko zgodzić. "Polish Juke Brotha" − BRZMI ZNAJOMO? Tak, to udana, rashadowa igraszka z Artifacts na pętli, "More Flava" to już niebiorący jeńców dance pachnący dramebejsowym flow − wrzuć to na parkiet ziom, a zobaczysz, co się wydarzy. Tytułowy numer, w którym pojawia się Rhythm Baboon, bazuje na oldschoolowym vibe'ie, a sample kontrabasu i kontynuacja junglewoorku z poprzedniego numeru przypominają nagrywki Roni Size'a. Z kolei "Tonite" z Benncartem przenosi w rejon lasów tropikalnych i aborygeńskich harców wlepionych do juke'owego walca. Wreszcie "Cool Life" znowu bierze na plecy drum'n'bass, jazzowy sznyt, wycofane syntezatory i krwistą perkusję będąc zwieńczeniem i podsumowaniem znakomitej EP-ki. Coś w tym jest, że Polish Juke naprawdę daje radę na świecie. –T.Skowyra
Najnowszy nabytek legendarnej wytwórni Flying Nun (co ciekawe, pierwszy w katalogu spoza Nowej Zelandii), na swoim sofomorze pozostawia pewien niedosyt – momenty urzekające pasją świeżego, nastoletniego twee mieszają się z piłowaniem podobnych do siebie schematów w odcieniu łagodnego riot grrrl na słodkawym spodzie posmarowanym hojną warstwą reverbu.
"Może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku", ale pomimo wszystkich wad, trochę wciągają mnie te słoneczne, surfujące gitary i melodyka bliska Aislers Set czy Alvvays. Eh, czuć powoli powiewy wiosny, co oznacza, że słabość do banalnego, niezobowiązującego grania będzie się u mnie nasilać. Po dużych wahaniach, ale bez złudzeń i kredytów zaufania, daję wymęczony WIOSŁOWANIEM kciuk w górę. –J.Bugdol