Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Australijski producent w zeszłym roku założył zespół Bermuda i z pomocą dwóch uzdolnionych instrumentalistów postanowił zreinterpretować dj-ski disco-house, używając synthów oraz perkusji. Jak możemy przeczytać na facebookowym profilu: "Harvey Sutherland brings studio traditions and session musicians to the foreground." I rzeczywiście – to "organiczne" podejście już na starcie sugeruje pewne pokrewieństwo z erą proto-house'ową, jazzującym funkiem czy disco lat 70. Trzeba przyznać, że pomimo pewnej kliszowości Sutherland dzięki wciągającym w swojej taneczności, zapętlonym, wyrazistym harmoniom osiąga sukces. Expectations dopisuję więc do listy soundtracków na nadchodzące cieplejsze dni. –J.Bugdol
Po pięciu latach longplayowej nieobecności wraca utalentowany amerykański duet tworzący muzykę elektroniczną po brzegi wypełnioną mocnym syntezatorowym brzmieniem. Na swoim najnowszym albumie, będącym koncepcyjną kontynuacją poprzedników, Takahashi z Weissem dokonują szeroko zakrojonej rewolty − porzucają niemal łopatologiczne (w dobrym sensie) oraz inwazyjne środki wyrazu połączone ze zbrutalizowaną sekcją rytmiczną Tracera na rzecz bardziej kontemplacyjnych utworów pełnych rozlanego na wszystkie strony brzmienia. Płynnie przechodzą z dusznej klubowej atmosfery wyniszczenia w stronę onirycznego aftera, na którym po całonocnym imprezowaniu nikt nie ma już siły na parkietowe harce, a jedyne, czego pragniemy, to poważniejszych rozmów i wypicia tych kilku ostatnich browarów, zanim w końcu padnie się sennie na ziemię przy zegarze wybijającym dwunastą rano.
Niby mamy tutaj do czynienia z dojrzalszym materiałem ludzi, którzy w wieku dwudziestu lat w lekko odczuwalny sposób wpłynęli na gatunkowe ramy, jednak najnowszy krążek Fantasy, pomimo nabytego życiowego doświadczenia, staje się jednym z najsłabszych reprezentantów ich intrygującej twórczości. Najsłabszym (kwestia sporna), ale wciąż poprzez głębie przepływających kawałków osiągającym ku naszej uciesze poziom niedostępny dla większości współczesnych scenowych wymiataczy. −M.Kołaczyk
Przy pierwszym odpaleniu You Only Live 2wice w gruncie rzeczy byłem zaskoczony. Witający nas "20 Karat Jesus" absolutnie niszczy, pokazuje gospodarza z jego najlepszej strony, bit po którym się porusza zachwyca wielowarstwowością i dostojeństwem, a przełamanie przed trzecią minutą, które wprowadza niemal westowy klimat ślicznie dopełnia całość i stawia pytanie – czemu o tej płycie nie jest głośno? Niestety, czego później doświadczyłem, reszta albumu nie sięga poziomu openera. Pomimo niepodważalnej kompetencji Gibbsa na mikrofonie, bardzo dobrych podkładów, które przy okazji budują koherentną wizję i specyficzny, podniosły klimat (spójność wizji, której brakowało na bardzo dobrym skądinąd Shadow Of A Doubt) raper z Indiany wciąż nie potrafi popełnić dzieła na miarę swoich możliwości. Ale hej, słucham tej płyty już któryś raz i ciągle mi się podoba, złego słowa o niej nie powiem. Może następnym razem będę już w pełni usatysfakcjonowany? –A.Barszczak
Patrząc na zespół Alison Goldfrapp i Willa Gregory'ego z perspektywy 2017 roku, można wysnuć raczej średnio zadowalające wnioski. Piosenki, które były świeże ponad 10 lat temu (debiut wydany w 2000, a Black Cherry w roku 2003), dziś nieco straciły na aktualności i nie zaskakują tak, jak kiedyś. Natomiast jeśli spojrzeć na Silver Eye dokładniejszym i sprawiedliwszym okiem, okaże się, że Goldfrapp wytworzył swój własny muzyczny język – styl, z którym kojarzy się odpowiedni zestaw dźwięków, melodii, barw, emocji. Jasne, opener "Anymore" duchowo przynależy pewnie jeszcze do początku ubiegłej dekady, ale te rozżarzone, electroclashowe synthy w połączeniu z odrobinę teatralnym, dostojnym głosem Alison tworzą mieszaninę jedyną i niepowtarzalną. Oczywiście piosenki nie są oszałamiające i pewnie najbardziej spodobają się zagorzałym fanom duetu, ale ich synth-popowy krój po latach nadal mnie rusza, a sączącą się w pełni księżyca, mleczną balladę "Faux Suede Drifter" zapamiętam nawet na dłużej. I po tym da się poznać wartościową muzykę. –T.Skowyra
Debiutancki album argentyńskiej songwriterki i wokalistki Valerie Teicher to rzecz dość zgrabnie łącząca wyraziste pierwiastki, z których obecnie skonstruowany jest "alternatywny mainstream". Jest tu kobiece r&b spod znaku Jessie Ware czy Empress Of (świetnie sprawdzający się w roli singla "Keep Running" i jeszcze bardziej przebojowy "Say You Do") czy Jessy Lanzy (w "Creep" słychać nawet wokalne podobieństwo; podobnie w "Justify", ale tu dodatkowo mamy podobnie zbudowane napięcie jak u Jessy), jest ekstrawaganckie, tameimpalowskie disco (już pierwsze takty eterycznego "Baby" nie pozostawiają złudzeń, że Tei Shi słyszała którąś z płyt Parkera; "How Far" to również podobny obszar stylistyczny), jest wreszcie coś z indie popu Grimes (w "Crawl" Valerie mogła sobie trochę pokrzyczeć). A sama Tei powiedziała, że to wszystko składa się na jej własny genre "mermaid music". Z trochę gorszych wiadomości: Crawl Space pod koniec lekko się rozmywa, ale przez całą długość trzyma równy poziom z kilkoma wyróżniającymi się punktami. Aha, sprawdźcie urocze skity. –T.Skowyra
Duet Hansen/Blazevic na swoim trzecim już wydawnictwie po raz kolejny oferuje oniryczno-euforyczną podróż w głąb ambientalnego popu. Całkiem przebojowe ("power ambient"?) single zapowiadające Images ("To Be Fair", "Beyond The Clouds") sprawiły, że z niecierpliwością wyczekiwałem długograja. Rozczarowania nie ma. Mimo że nie wszystkie fragmenty są tak chwytliwe, jakbym sobie życzył i czasem może się wydawać, że trącą powtarzalną muzyką tła, to jednak uroczo niewinny wokal Hansen, przebijająca się przez pokłady kasetowej mgiełki pełna kontrola wielu planów oraz melodyczna wyrazistość przybierająca czasem formę zabawy fakturami ("Shared Dreams"), godnie reprezentują ten silnie rozcieńczony dream-pop spod znaku DIANA. –J.Bugdol
Nowy sześciostrzałowiec Anohni to czysty appendix do poprzedniego – swoją drogą dość jakościowego – elektronicznego wydawnictwa. Czy potrzebny? Jak najbardziej, biorąc pod uwagę, że ten krótki zbiór kawałków, teoretyczne mogący być drobnym zestawem odrzutów, nie zanudza, nie pomiata, zwyczajnie zadowalając, niestety bez dostarczenia w zamian jakichś większych przeżyć. Dobra może z wyłączeniem wybijającego się na pierwszy plan walącego w świętości, "Ricochet", w którym Anohni w nieco zbanalizowany sposób daje efektowny upust nagromadzonej nienawiści powodowanej bezsilnością – reszta utworów uporczywie trzyma wyrównany poziom, wierna podjętej stylistyce. Jest jeszcze kwestia ukrytego przez wokalistkę kawałka dla zadeklarowanych fanów, ale nie będę ukrywał, że niby materiał atrakcyjny, jednak nie na tyle, aby się tutaj emocjonalnie, w najbardziej kiczowaty i łzawy sposób, mailowo przed nią rozbierać. W każdym razie, pomijając ten drobny niuans: to, co otrzymaliśmy, raczej powinno choć trochę zadowolić tych, których Hopelessness dostatecznie nie nasycił. −M.Kołaczyk
Nieco zapomniani, college-rockowi protoplaści powracają z drugim albumem od czasu reaktywacji w 2008 roku i raczej nie zaskakują pod kątem wyborów artystycznych. Na In Between dominuje leniwa, akustyczna psychodelia, zakorzeniona w jangle’u The Byrds oraz "popowej" odsłonie Velvet Underground i bliższa folk-rockowej sielance The Good Earth niż miękkiemu post-punkowi Crazy Rhythms – niekwestionowanego opus magnum zespołu. Feelies gdzieniegdzie podbarwią hinduską ragą ("Stay The Course") czy gitarowym brudem (repryza utworu tytułowego), ale ich siłą pozostaje przede wszystkim cierpliwość i medytacyjne wycofanie, czyli coś, w czym zawsze byli dobrzy, a co czasami jest jedynym, czego potrzeba nam w zgiełku wielkomiejskiej dżungli. –W.Chełmecki
Nie zaszkodzi powtórzyć to raz jeszcze – The God Complex z 2014 MIECIE i z miejsca wskoczył do naszego porcysowego kanonu. Trzy lata później kolejny już materiał GoldLinka nie budzi już takiej ekscytacji. Przez wzgląd na stare czasy daję jednak koleżce szansę i nie czuję się zawiedziony. House'owe wątki zepchnięte zostały jeszcze bardziej na bok, a utwory zróżnicowane są jak nigdy. Zdecydowanie na plus z zestawu wyróżniłbym żywy "Roll Call", nieco tajemniczy "We Will Never Die" i energiczny, bujający benger w postaci "Kokamoe Freestyle". Reszta? Też fajna, trudno wskazać jednoznacznie odstający, słabszy kawałek. Jak więc wygląda sytuacja? Lekkim rozczarowaniem był poprzednik, a At What Cost spełnia moje oczekiwania i utrzymuje wysoki poziom. Choć rewolucji nie ma, to głupotą byłoby narzekać na tak dobrą muzykę. Następny udany strzał. –A.Barszczak
Bruner Jr. w tegorocznym, rodzinnym pojedynku na długograje przegrywa, ale nieznacznie. Debiutancki LP Ronalda to pędzący przed siebie potwór złożony z elementów jazz-fusion, soulu czy nawet trapu. Warsztatowe popisy w stylu "Open the Gate" przeplatają się tu z trackami, które po odpowiednim edicie miałyby spory radiowy potencjał. Weźmy choćby takie "She'll Never Change" – z wiodącą, relaksującą linią basu i próbką możliwości wokalnych Amerykanina, który wielokrotnie udowadnia na tym materiale, że śpiewanie to kolejna jego mocna strona, zaraz po obsługiwaniu zestawu perkusyjnego. Wachlarz zagrywek jest tu o wiele większy, a Bruner w każdym odnajduje się wyśmienicie, ale w sumie trudno się dziwić, skoro typ bębnił już chyba dla wszystkich w branży, a w jego bogatym CV można znaleźć gościnki u Kendricka, FlyLo, Kamasiego Washingtona czy Suicidal Tendencies (!). Uszanowanko! –S. Kuczok