Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Krótko po wydaniu świetnego Celestial Lineage Wilki rozpoczęły powolny proces zadomawiania się w coraz to bardziej ryzykownych (tutaj wjeżdża kwestia arbitralnego "dobrego smaku") gatunkach muzycznych. Flirt z analogową elektroniką sprzed kilku dekad (Celestite) odbijał się czkawką przez dobre trzy lata, a i "karczmiane" przygrywanie Jaskiera nie otworzyło tegorocznego Thrice Woven z należytym przytupem. Obawy, niestety nie rozwiane pierwszym pompatycznym gitarowym tremolo, narastały aż do patetycznego, choralnego momentu "Born from the Serpent's Eye". Brodaty folk, zaśpiew Anny von Hausswolff i wyeksploatowane riffy miały stać się domeną zrewolucjonizowanych Wolves in the Throne Room? Meh. Na szczęście z pomocą przybył Steve Von Till z Neurosis i nieco potrząsnął gośćmi, którzy trochę za bardzo zasiedzieli się we własnych progach. "The Old Ones Are With Us", mimo że czarne, deklamowane, ograne na przedpotopowym blacku, to wciąż łapie, a "Angrboda" od 1:33 gwarantuje kciuk w górę. I choć jest bardziej "tradycyjnie", wszystko brzmi jak interludium do prawdziwych Wilków, których poznaliśmy kilka lat wcześniej, to Thrice Woven z nowym gitarzystą słucha się bez wstydu. –W.Tyczka
Formacja z Detroit powraca dwa lata po bardzo dobrze przyjętym The Agent Intellect i potwierdza wysoką pozycję w tabeli post-punkowej ligi na obecną dekadę. Podobnie jak poprzednio Protomartyr z jednej strony w charakterystycznie cmentarnym anturażu hołdują klasykom (wyćpana paranoja The Fall w "Up The Tower", barowe skandowanie w duchu The Clash w "Don't Go To Anacita"), a z drugiej starają się eksperymentować, stąd próby z krautem po linii Amon Düül ("Corpses In Regalia") czy niemal shoegaze'owym brzmieniem ("Caitriona"). Relatives In Descent, niezmiennie towarzyszy też klimat pogodzenia z przegranym życiem i kolektywnego zapijania problemów, z którym zespołowi bardzo do twarzy w zasadzie od początku działalności – póki jednak panowie nagrywają takie albumy jak ten, to mi zupełnie po drodze z ich depresją. −W.Chełmecki
Earth Trax to oczywiście jeden z projektów Bartosza Kruczyńskiego, którego pewnie najlepiej kojarzycie jako Phantoma oraz jako połowę nieistniejącego już duetu Ptaki. W zeszły piątek pojawiła się kolejna dwunastka producenta i mogę tylko powiedzieć, że I Gave You Everything to granie na światowym poziomie, z którego możemy być dumni. Już pierwszy z brzegu "Deprive Me Of Air" budzi słuszne skojarzenia z zamglonym deep-housem kolegi Leona Vynehalla. Całość EP-ki jest utrzymana w tak pochmurnej, dance'owej atmosferze, choć każdy indeks to nieco inna, dancefloorowa kraina. "Café Luna" skupia się na delikatnym dryfowaniu szklistych, synthowych wzorów osadzonych na ambientalnym tle, w tytułowym deep-house ze staroszkolnym feelingiem (vocal-sample i bas!) wsiąka się bez żadnych problemów, a końcowy "Exit" przynosi ze sobą dobre wspomnienia z Detroit techno. Cztery strzały i cztery trafienia. I jak zawsze wielka szkoda, że krajowe media tak mało uwagi poświęcają Bartoszowi, którego pojawienie się jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się polskiej muzyce w tej dekadzie. Dowody znajdziecie łatwo, a jeśli nie chce się wam szukać, to zerknijcie poniżej. –T.Skowyra
W kalendarzu listopad, w głowie weekend. Trochę kiepsko, że o największym rodzimej produkcji letniaku piszemy dopiero teraz, no ale jak sprawdzicie, to sami skumacie – od tego materiału ciężko się uwolnić. Unda brzmi trochę tak, jakby pre-Dinale (legendarny materiał Chucka D. Fresha i Monitoru FM) zapomnieli, że w rapie ponoć gdzieś tam mają być rymy. Undaground na głośnikach zwalnia rzeczywistość o kilka klatek i potwierdza, że slackerskie składy DIY mają się w tym kraju całkiem dobrze. Rubaszne żarty, insajderskie historie zatopione w trójmiejskich realiach, trochę zawadiackiej brawury, a wszystko to osadzone na laidbackowych retrobitach Nikaragua Guacamole (ja pierdolę). I nie, niestety – fizyki już dawno wyprzedane. –W.Tyczka
Corbin Smidzik ma mniej więcej tyle samo lat, ile Marco Asensio, Ousmane Dembele oraz Gabriel Jesus, natomiast sytuacja związana z jego debiutanckim długograjem wprawia mnie trochę w zakłopotanie, gdyż zupełnie się nie spodziewałem, że tak młody koleś jest w stanie nagrać debiut o tak znacznym potencjale. W każdym razie, Corbin to żaden no-name, ponieważ od kilku lat pracował na fejm i kasę pod takimi pseudonimami, jak chociażby Lil Spook oraz Spooky Black oraz w duecie z Bobby Raps. Zresztą w latach 2013-2015 jego utwory zdążyły wykręcić parę milionów odsłon w różnych serwisach rozpowszechniających muzykę, więc można mówić o pewnym sukcesie, zwłaszcza, że Smidzik uczęszczał wówczas do wczesnej licbazy. No nic, na Mourn nie ma już rapsów, za to jest, nazwijmy to, emo-noir-r&b i z mojej perspektywy ten wymyślony naprędce termin pozwala ułożyć sobie w głowie pewien obraz Mourn. Zaręczam, że na debiucie Smidzika nie jest aż tak żałobnie, jak na płytach Lisy Germano czy Red House Painters, ale odpowiadający za tę płytę pod kątem produkcji D33J oraz Shlohmo dwoją się i troją, żeby utrzymać całość w minimalistycznym, wysuszonym i nieco neurotycznym anturażu. Wielu krytyków na Mourn sugeruje spotkanie Young Leana z Kingiem Krule, natomiast dla mnie Corbin na Mourn brzmi niczym zrezygnowany Better Person, w dodatku mający tendencję do emocjonalnego "strzępienia ryja" na wzór śpiewaków z post-hardcore'owych kapel. I tak zupełnie szczerze: mój podziw budzi bardziej przepracowanie pewnej stylistyki, którą ciężko jest zestawić z czymkolwiek (vide chociażby debiut How To Dress Well) niż stricte muzyczna jakość materiału. Na przyszłość oczekiwałbym więcej kompozycyjnej nieprzewidywalności i "wielkiego hooka", choć trzeba przyznać, że "Giving Up", "Revenge Song" oraz "Ice Boy" to znakomite numery. Tak czy owak, stawiam dość wyraźny plus. –J.Marczuk
Nie potrafię nie szanować decyzji artystycznych Chelsea Wolfe, nawet jeżeli przede wszystkim są wyrazem problemów, o których wspomina w wywiadach ("There’s a lot of stories about self-destruction and dealing with anxieties, and I haven’t always dealt with those in the healthiest ways"). Zamiast wcielać się w rolę mroczniejszej, gotyckiej PJ Harvey, odważnie podąża kierunkiem wyznaczonym na Abyss – sukcesywnie brutalizuje swoją muzykę. I o ile lubię Apokalypsis i Pain Is Beauty, to wydaje się, że dopiero na Hiss Spun artystka z Sacramento pokazuje pełnię możliwości. Paradoksalnie to bez wątpienia najbardziej przebojowa płyta Chelsea: pomimo chropawych faktur, wibrujących gitar i growlu ("Vex"), utwory ciągle rozrywane są potężnymi refrenami, a całość umiejętnie balansuje pomiędzy ciszą i hałasem. Czasami męcząca monotonia poprzednich płyt ustąpiła miejsca gatunkowej różnorodności, w której atmospheric sludge-pop ("16 Psyche") sąsiaduje z post-metalowym r'n'b ("Culling") i ładnym twinpeaks-core'em z pierdolnięciem (zwrotki "Twin Fawn" mogłaby zaśpiewać Julee Cruise). Warto sprawdzić. –P.Wycisło
Kiedy zdawało się, że Dan Snaith powoli wyczerpuje formułę, którą eksploatował pod aliasem Caribou, Kanadyjczyk posługując się pseudonimem Daphni wydał Jiaolong – parkietowo zorientowany długograj, który dostarczył kilku singlowych pewniaków do DJ-skich setów i udowodnił, że muzyka nie należy przedwcześnie spisywać na straty. Album nie był oczywiście bez skazy, ale dowodził, że Snaith w tanecznym anturażu też ma parę asów w rękawie. Joli Mai kontynuuje wątki podjęte na starszej o pięć lat płycie z całkiem porządnym rezultatem. Tak na dobrą sprawę pełnokrwistych, dancefloorowych numerów mamy tu raptem kilka, reszta to szkieletowo rozpisane wałki testujące naszą cierpliwość i rozmarzone, kontemplacyjne house'y, z którymi ciężko byłoby uderzać w kluby. "The Truth" jako najpoważniejszy w zestawie kandydat na przysłowiowego BĘGIERA, "Face to Face" jako oszczędna, imprezowa gra wstępna, w której climaxowa obietnica nigdy nie zostaje spełniona i wieńczący zestaw "Life's What You Make It" z melancholijnie płynącymi synthowymi melodyjkam – to trzy najlepsze przykłady wyzej wymienionych tropów, resztę sprawdźcie sami – warto! –S. Kuczok
Ulubieniec redaktora Barszczaka wrócił z wyczekiwanym długograjem i chyba wypada skupić się na tym, że przelot przez pierwsze pięć indeksów Neō Wax Bloom to śmiało jedno z najlepszych kilkunastu minut tegorocznej muzyki. Od introwertycznego jak na warunki Iglooghosta, funkcjonującego niemal jako zapowiedź nadchodzących wojaży "Pale Eyes", przez pop-modernistyczny miszmasz "Super Ink Burst", aż po zabarwiony grimem "White Gun", Seamus Malliagh przygotował oszalały amalgamat wonky, bubblegumu, trapu, cloudu i cholera wie czego jeszcze. Irlandczyk silniej niż na Chinese Nü Yr skupia się na detalach, a efektem jest mieniący się tysiącem barw, niezwykle przemyślany ekosystem, stający w szranki z klasykami przystępnego maksymalizmu pokroju Alizzza czy Lido. I nawet jeśli reszta albumu to zaledwie wstrząsy wtórne po tym szalonym starcie, to i tak szacun dla kolesia, że w dość silnie wyeksploatowanej w ostatnich latach niszy udało mu się wyklarować tak wyrazisty styl. No ale miejscówka w Brainfeederze nie bierze się z dupy, co nie? W każdym razie rzecz nie do pominięcia dla złaknionych "nowej elektroniki". –W.Chełmecki
Synthwave, podobnie jak inne internetowe fenomeny, charakteryzuje się raczej krótkotrwałym terminem przydatności do spożycia. Będący wyrazem miłości do Johna Carpentera nurt, seryjnie płodzi twórców łatających swe kompozytorskie braki rozbuchanymi manifestacjami nostalgii. Na szczęście James Kent vel Perturbator udowadnia, że z estetycznych odłupków ostatnich dokonań Cliffa Martineza można też skonstruować coś nietuzinkowego. Najnowsze dzieło francuskiego producenta to pastisz na surowo, przyprawiony chropowatością industrialnej architektury oraz chłodem zardzewiałego aluminium. Utwory na New Model są znacznie bardziej radykalne, niż dorobek jego kolegów po fachu. Autor zeszłorocznego The Uncanny Valley przebija miałki naskórek wybranej konwencji i rozsadza jej układ kostny od środka. Malowniczość tych mrocznych, syntezatorowych pejzaży, zdradza także niezwykły narracyjny zmysł artysty. Każdy z sześciu cyberpunkowych poematów opowiada zapierające dech w piersiach historie, potrafiące zamienić nocny spacer w futurystyczną odyseję, stymulowaną przez dźwięki płynące ze słuchawek. Wygląda na to, że nareszcie doczekaliśmy się spadkobiercy Fabio Frizziego, który potrafi zaintrygować kogoś spoza kręgu Youtube'owych wyznawców trzeciej części serii Far Cry. –Ł.Krajnik
Zespół Mansun zakończył swój żywot jak band prawie piętnaście lat temu, więc z muzycznej perspektywy dość dawno. Wiadomo, historia zamknięta, a na koncie jedno wiadome arcydzieło. Ale okazuje się, że dziś na nowo można poczuć choć w pewnym wymiarze ducha tej fantastycznej kapelki. Otóż Paul Draper, FRONTMAN Mansun, postanowił w zeszłym roku nagrać coś swojego. W 2016 wyszły dwie EP-ki, a w tym roku ukazał się jego debiut Spooky Action. Jak można się spodziewać, nie udało mu się stworzyć materiału na poziomie najbardziej błyskotliwych nagrywek jego macierzystej formacji, ALE nie ma się czym martwić. Słychać, że Draper ze swoim charakterystycznym wokalem nadal potrafi układać progresywne, gitarowe numery najeżone najróżniejszymi bajerami i błyskotkami, które może nie lśnią jak złoto, ale wciąż robią swoje. Weźmy "Who Is Wearing The Trousers" brzmiący jak spoko Depeche Mode w 2017 roku, epicką podróż "Friends Make The Worst Enemies" czy żonglujący nastrojami "The Inner Wheel" i okaże się, że zostaniemy dosłownie wgnieceni w fotel. No i nie zapominajmy o "Things People Want", który w 10 sekund wywoła sentymentalną radość i sprawi, że znowu zapragniecie odpalić sobie Six. A więc myślę, że chyba zachęciłem do sprawdzenia debiutu Drapera, więc odmeldowuję się i też odpalam sofomor Mansun. –T.Skowyra