Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Kiedyś przymierzałam się do konkursu na projekt audiosfery wieżowców przyszłości. W głowie słyszałam jedynie pisk ciszy, więc rzuciłam to w kąt, nie miałam pojęcia, do dziś nie mam na sto procent. Lecz na siedemdziesiąt pięć widzę siebie jak stukam w klawiaturę z Topdown Dialectic płynącym z głośnika ukrytego w gąszczu liści (roślinki są ważne, zieleń tak bardzo uspokaja, głaszcze oczy). Jednak powiedzieć, że Vol. 2 to muzyka nieinwazyjna to jak stwierdzić, że Hope Sandoval śpiewa tylko przyzwoicie, bowiem ten krążek da się słyszeć, ale innym kanałem percepcji. Powierzchnią skóry, opuszkami palców, przymknięciem powiek, rozchyleniem warg. Mimo nagromadzenia dźwięków, jest subtelnie, zwiewnie, a każdy utwór, lekki jak piórko, tworzy obłoczek rozkoszy. Brzęczy, buczy, faluje, nurkuje w głębiny powietrza. Tło, którego się nie zapomina, szczególnie przy podsumowaniu roku. –N.Jałmużna
Uh, wczorajszy koncert Torche był dobry, że strach i pewnie to się tak łatwo nie przekłada, bo nie ze wszystkim to zasługa Restarter, ale jeśli ktoś miał wątpliwości, że goście to obecnie pierwsza liga wymiatania, że dzierżą, ekhm, pochodnię po pogrzebie Hydra Head, to, serio, ten miks jaskrawego popu, pirackich hooków i bardziej niż zazwyczaj muskularnej, hipnotycznej nawet, nadbudowy powinien te wątpliwości szybko rozwiać. To tylko starter przed naszą rozmową z Torczami, więc stay tuned! –W.Kowalski
Australijczyk Lewis Day siedzi w house'owym graniu już od pewnego czasu, ale dopiero w styczniu 2017 wydał via Running Back swojego debiutanckiego longplaya. Nazwa labelu sporo mówi o zawartości materiału: Lonely Planet absolutnie pasuje do programowej myśli oficyny, która w zeszłym roku wydała m.in. Rojus Leona Vynehalla. Tornado Wallace również bawi się w podrasowany egzotyką i pastelowymi kolorami, natchniony, niepozbawiony retro-wpływów house, a wszystkie puzzle układa w zwartą i miarodajną całość opowiadającą o samotnej planecie Ziemia. Pomilczmy chwilę przy ambientowym wstępie rozlegającym się pośród ciszy tropikalnych lasów, posłuchajmy przestrzennych akordów gitary rozcinających moroderowe synthy w "Trance Encounters", zaszyjmy się w przypominającej Baltic Beat Bartosza Kruczyńskiego, ezoterycznej błogości "Voices" czy przeżyjmy huśtawkę nastrojów w brzmiącym jak kawałek Daniela Drumza z Untold Stories w jaskrawym remiksie Todda Terje "Kingdom Animal". Nie ma co, zuch z ciebie Tornado – wykręciłeś naprawdę świetną rzecz. –T.Skowyra
Tortoise wrócili z nową płytą. To zawsze miło, bo to na luzie jeden z moich ulubionych zespołów, ale nie będę się za bardzo wgłębiał w ich twórczość, bo znacie ją przecież dobrze. Na siódmym albumie tej zacnej grupy z Chicago nie ma katastrofy jak chce część krytyków, ale daleki jestem również od stwierdzenia, że The Catastrophist może w jakimkolwiek stopniu równać się z wybitnym tryptykiem tej grupy z lat 90., a nawet wydanym na początku ubiegłej dekady Standards. Z jednej strony redukcja progresywności charakterystycznej dla Beacons Of Ancestorship wyszła im na dobre, ale cały czas odnoszę wrażenie, że obcuję z kliszami starych kompozycji, no ale tego mogliśmy się przecież spodziewać. Kiedyś robili to lepiej, o kilka poziomów lepiej. Są jednak na tej płycie numery, które zahaczają o świetność, jak chociażby nasycone wieczorną neurozą "Hot Coffee” czy avant-jazzowa impresja "Tesseact”, gdzie w końcówce zespół z Wietrznego Miasta brzmi tak, jakbym sobie tego życzył (ach ta skwiercząca gitara Jeffa Parkera, perka McEntire’a i basowe podrygi McCombsa). To zdecydowanie najmocniejsze numery na tym krążku, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby takie "Ox Duke”, "Shake Hands With Danger” czy tytułową kompozycję – wciąż są to dobre numery! Pięć udanych kompozycji z jedenastu to i tak spoko, ale wciąż pozostaje niedosyt. Po co był panom bluesujący "Rock On” czy napisana na wzór numerów Yo La Tengo senna ballada "Yonder Blue”? Tego nie wiem, ale zdecydowanie nie są to utwory, o których będziecie śnić nocami. Reasumując: niezła płyta, ale czy wnosząca coś odkrywczego, świeżego i w końcu świetnego pod względem kompozycyjnym do i tak znakomitego katalogu wydawniczego Amerykanów? Z pewnością nie. –J.Marczuk
Całkiem niedawno, pełen entuzjazmu, z przyjemnością napisałem kilka zdań na temat niewątpliwego sukcesu Klavesa – dziś jednak znów zmuszony jestem załamać ręce nad polskim produktem. Tę straszną niesprawiedliwość zafundował mi krótkogrający materiał od chłopaków ze stołecznych Totemów. Cztery nijak mające się do siebie piosenki – napisane zapewne na kolanie w przerwie między wykładami – to prawie siedem minut muzyki, bez której rodzima, niezależna scena muzyczna wcale nie miałaby się gorzej. O ile potrafię sobie wyobrazić abstrakcyjną zasadę, za pomocą której korespondują ze sobą "Rower" oraz "Odmierzam czas nagraniami", o tyle zupełnie pomyloną wydaje się być lo–fi–tendencja w wyjącym, opatrzonym niespecjalnie zachwycającym tekstem "Źle". Rozumiem, że muzyka jest tylko zabawką, że twee pop ma czarować prostotą i ujmować nastoletnim wdziękiem, ale przydałyby się zauważalne ryzy, konkretny zamysł, pozwalający uniknąć wrażenia, że mamy przed sobą twórczy śmietnik, który jednocześnie pomieścić miał wszystkie nagromadzone ostatnimi czasy kompozycyjne pomysły zespołu. Podziękuję tylko za angielskojęzyczne "Girl (Clap Your Hands)", bowiem kawałek ten, prócz utwierdzenia mnie w przekonaniu, że opisywana EP–ka naprawdę nie ma sensu, przywołał luźne skojarzenia z, opierającym się na podobnym wokalnym patencie, catchy songiem The Drums. Cóż: w świetle nadchodzącego longplaya i jakości materiału – nie sądzę, że Będzie Dobrze. –W.Tyczka
Jak robić najmiększe piosenkowe core'y, to tylko z Bradem Woodem. Legendarny w midwestowym światku producent raz jeszcze, po datowanym na rok 2014 Is Surivived By postanowił wziąć odpowiedzialność za ostateczny kształt albumu emigrujących dziś z Deathwish do Epitaph Records Kalifornijczyków z formacji Touché Amoré i raz jeszcze finalny efekt jest bardziej niż zadowalający. Amerykańscy hardcore'owcy na Stage Four plasują swoje brzmienie dokładnie pomiędzy agresywniejszym skramz z debiutu, melodyjnym pop punkiem z poprzedniczki (25.09.2013, "Harbor", 2:17 – pamiętamy), a konsekwentnie podpierdalaną od ascendentów stylówką. Chłopcy nie pozwalają się rozryczeć z bezsilności nawet pomimo przejmujących tekstów wykrzyczanych przez żegnającego się ze swoją niedawno zmarłą na raka matką Jeremiego Bolma, ale też żadne z tego hulanki pokroju Modern Life Is War. Mają w sobie jednak coś ujmującego, gdyż żadnej z ich płyt nie da się nie lubić, nie czerpać choćby najmniejszej przyjemności z obcowania z tymi melodiami. Podsumowując: no ślicznie zagrali w tym roku ci nasi core'owi Green Day, no ślicznie! A końcówka "Skyscreaper" to spokojnie level ekspresyjnej końcówki "Satellite" Loma Prieta. –W.Tyczka
Trailer Thrash Tracys po pięcioletniej przerwie powracają z niezwykle urokliwym art-popowym albumem pełnym niecodziennego instrumentarium, eksperymentalnych barw silnie umiejscowionych w chamberowej tradycji, przy jednoczesnym zachowaniu formuły prostej klasycznej piosenki połączonej z orientalno-latynizującymi odpryskami. Albumem, który pomimo nagromadzonego gatunkowego ciężaru (w końcu nieprzypadkowo mamy tutaj ten przedrostek art), wciąż staje się niezwykle kojącym oraz zadziwiająco przystępnym muzycznym doświadczeniem. W szczególności, gdy już od samego startu Althaea bezpardonowo kupuje słuchacza "srebrną" introdukcją, tak mocno ocierającą się o kolażowe dziwactwa Jamesa Ferraro z poziomu Far Side Virtual wraz z Gang Gang Dance’owymi powinowactwami. A cała ta karkołomna żonglerka trwa niezachwianie, równolegle z umiejętnym kontrolowaniem podskórnego patosu, który w przejściu pomiędzy utworami doprowadza do tego, że cała ta skumulowana, niewykorzystana energia, poprzez prosty kontrast eksploduje zniesiona nieskomplikowanym basem, robiącym za podstawkę pod wchodzący łagodny głos Sussane we wspaniałym "Eden Machine". Czy w takim razie mamy tutaj do czynienia z doskonałą płytą? Nie. Bo pomimo tego, że w dalszej części mamy coraz więcej wyraźnych dalekowschodnich inspiracji połączonych z eterycznym dream-popowym sznytem, wraz z unoszącym się nad wszystkim niezwyciężonym sophisti-popowym Prefab Sproutowym demonem, to początkowe zachwyty – przez coraz mocniej wlewającą się nudę i powtarzalność – szybko bledną. Tym szybciej im wcześniej uświadomimy sobie, że ten intensywny początek staje się tylko pojedynczym fenomenem, osamotnionym na tle zalewu skromnych utworów pozbawionych bardziej agresywnych, szaleńczych czy też zwyczajnie zaskakujących ruchów; ot, spokojny i świetny zestaw lekko awangardowych lounge’owych piosenek do auta, tkwiących sobie na promocyjnych pułkach przydrożnych stacji paliw. Spoko płytka. −M.Kołaczyk

Spójrzcie na okładkę: co widzicie? Otóż bez słuchania Visitors można się łatwo domyślić, że to album potwornie, wręcz bezczelnie, zatopiony w psychodelicznym roku lat 60. Pomyślcie o tych wszystkich bandach-symbolach: Beatles, wcześni Floydzi, The Byrds, Cream... Stylizacja, jakiej dopuszcza się tu francuski zespół Triptides (zresztą nie pierwszy raz – posłuchajcie wcześniejszych płyt), choć nieskazitelna, jest wręcz denerwująca, ale: 1) jeśli jesteście fanami sixtiesowego psych-rocka, to raczej kupicie tę wizję 2) nawet jeśli można sobie ponarzekać na brzmienie, to raczej nie jestem w stanie oprzeć się piosenkom – niezwykle lekkim, przystępnym, emanującym słodko-narkotyczną, popową melodyką. Ja jestem w tej sytuacji, że kocham zarówno ten sound, jak i ten format piosenki, więc niejako zatapiam się słuchając "When Will I See You Again", "Visitors", "Flashing Before Your Eyes" itd. Może tylko końcówka jest dla mnie zbyt rozwlekła, ale od czego jest znakomity "Saturday Far Away"... Posłuchajcie i przenieście się do o 50 lat wstecz dzięki francuskiemu we(hook)iłowi czasu. –T.Skowyra
Nie bójmy się użyć tego słowa: pochodzący z Londynu Chris Ward, który ukrywa się pod pseudonimem Tropics to taka lepsza wersja Cheta Fakera. Zaznaczę jednak, że nie jest to bazowanie na hipsterskim looku czy tak zwanym "klimacie”, ale głównie na subtelnych i wyważonych kompozycyjnie utworach, choć przywołany wcześniej "klimat” też się znajdzie. "Rapture” jest co prawda ewidentną zrzynką z drugiego albumu Toro Y Moi, ale za drzwiami sypialni Warda czeka na nas wciąż wiele dobra. "Hunger”, "Indigo”, "Kwiat” czy "Home & Consonance” to świetne, podlane czułą melancholią kompozycje, które w zderzeniu z bedroom popem Shy Girls czy alt r&b braci Aged nie stoją na straconej pozycji. Jeśli nie macie pomysłu na wieczorny soundtrack, to bierzcie Blame w ciemno, mówię wam. -J.Marczuk
Jeśli wierzyć w rzeczywistość jaką kreuje w swoim tekście dla Dwutygodnika Bartosz Sadulski, Trupa Trupa to najagresywniejszy PR-owo polski zespół, zasypujący mailami skrzynki nie tylko polskich, ale i zagranicznych, muzycznych portali. A właściwie głównie zagranicznych, bo jak również z tekstu wynika, dla formacji dowodzonej przez Grzegorza Kwiatkowskiego sukces w tym antyludzkim państwie to sprawa drugorzędna, ważniejszy wydaje się poklask na Zachodzie. Tu na Porcys z jakimś szczególnym mailowym terrorem ze strony TT się nie spotkaliśmy, ale krótki research w tej sprawie potwierdza tę metodę gdańskiej grupy, choć to oczywiście żaden grzech. Za to kwestia zażyłości zespołu z zagranicą wydaje się w przypadku Trupy kluczowa. Na ich oficjalnej stronie w zakładce "o zespole" przeczytamy piętnaście wycinków z recek, w których polskich piszących nie uświadczymy. Mamy za to Pitchforka, Quietusa, czy Tiny Mix Tapes, ze sztandarowym kwiatkiem Rona Harta o singlu "To Me", który brzmi według niego jak "Beach Boys' Surf's Up crashing into MBV's Loveless". Zweryfikować to możecie pod ostatnim indeksem na najnowszym wydawnictwie Trupy, najlepiej w pozycji siedzącej. Idąc tym tokiem myślenia, na "Coffin" kryje się melancholia Clientele, "Falling" to nowofalowe próby Preoccupations, a w "Leave It All" chłopaki wskrzeszają ducha Morrisona. Wszystko to pewnie w jakichś dwóch promilach prawda, której odbiór leniwym recenzentom ułatwia fakt, że polski zespół miast szukać własnego języka, z lepszym lub gorszym skutkiem stylizuje się na swoje zaoceaniczne inspiracje. –S.Kuczok