Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Od samego początku Mouse On Mars posiłkowało się gościnnymi muzykami, wokalistami i autorami tekstów, aby wspólnie kształtować jedną z najważniejszych marek IDM-owego grania. Na jedenastym LP niemieckiego duetu, wśród zaproszonych mamy szerokie grono artystów, w tym Justina Vernona (Bon Iver), Aarona i Bryce'a Dessnera (The National), Zacha Condona (Beirut) a także około 41 innych. Wspólnymi siłami muzycy stworzyli oszałamiające pejzaże muzyczne, które prawdopodobnie skończyłyby się dźwiękowym bałaganem, gdyby nie krystaliczna wizja panów z Mouse On Mars. Duet zdecydował się nie angażować zbyt wielu muzyków elektronicznych, skupiając się raczej na wokalistach, saksofonistach, skrzypkach i innych, aby wydobyć z nich organiczne spektrum dźwięków i pomysłów. I w tym, co może być najbardziej odkrywczą decyzją, Mouse On Mars nie precyzuje, który z tych 45 muzyków pracował nad konkretnymi utworami, pozwalając słuchaczowi pozbyć się pojęcia "twórców", i pozwolić mu się wchłonąć we wspaniałe, "pokręcone" dźwięki, które składają się na tę suitę "wymiarowych ludzi". –A.Kiepuszewski

Mr Twin Sister uwielbiam, bo to jest zespół, który ma tyle samo stylu co talentu do pisania zostających ze słuchaczem piosenek. Ich kawałki są i dla głowy i dla serca. Płyta sprzed czeterech lat była rewelacyjna, tegoroczna jest przynajmniej bardzo dobra. Zahaczają na niej o rozmaite bliskie mi rzeczy – przebija i jakaś Sade i Anna Domino i ESG, ale nigdy nie w stu procentach ewidentnie, bo to jest jednak muzyka ich i robiona tu i teraz, nie retro hołdy. Kluczowym momentem płyty jest dla mnie "Taste in Movies", w którym Andrea Estella śpiewa jak powściągliwa i tajemnicza diwa, trzymająca bez trudu swoją publiczność w garści. –Ł.Konatowicz (Wyszukane Piosenki)
Ten londyński producent przypomniał o sobie w zeszłym roku bardzo przyjemnym numerem z niezalową królową Iranu – TĀLĄ, konkretnym współczesnym klubowym wygrzewem. Tegoroczna EP-ka uderza w bardziej nostalgiczne nuty i kojarzy się raczej z brzmieniem popularnym kilka lat temu – mi na przykład bardzo przywodzi to na myśl Night Slugsowe brzmienia, czy nawet nieodżałowany debiut Purity Rings. W tym wypadku nie jest to jednak w żadnym stopniu wada, każdy utwór jest godny uwagi, pełen produkcyjnego kunsztu, każdy ma rację bytu tak w pojedynkę, jak i w tym małym zestawie. Jeśli miałbym wyróżnić jeden kawałek, postawiłbym na zamykający całość "Scope", w którym najmocniej zaakcentowane są przebojowe, r'n'b akcenty. Świetna rzecz, której chce się słuchać i mam nadzieję, że na kolejne rzeczy nie będziemy musieli tak długo czekać. –A.Barszczak
Moja bardzo dobra koleżanka powiedziała kiedyś, że lubi Mumford & Sons, bo to taka piękna, inspirująca muzyka drogi. Oj dziecinko. Drogi to jest czas, jaki straciłaś na słuchanie jednego z najgorszych zespołów na świecie. Na Wilder Mind Marcus Mumford skumał, że trochę słabo grać całe życie na banjo, więc schował je do komody i chwycił za jedyny słuszny instrument: gitarę elektryczną. No dobra, chwycił za nią już wcześniej, ale to i tak nie ma żadnego znaczenia, kiedy pisze się jedne z najgorszych piosenek na świecie. Jest wygrzew, są z punktu widzenia popkultury gallagherowskie inklinacje, jest "flircik z elektroniką", nie ma za to choćby sekundy, w której ten przychlast w wieśniackiej czapeczce i obleśnej koszulce na ramiączkach jest w stanie mnie zainteresować. No ale tak to już jest, kiedy jest się jednym z najgorszych songwriterów na świecie, c’nie? –W.Chełmecki

Szkoda, że minął 2018, bo wtedy wyszedł Nightbath Galena Tiptona, gdzie zaoferował purpurowemu dźwiękowi o wiele więcej, a ja bym mu za to wykleiła serduszkami laurkę. Murlo okiełznał tę formułę, ale czy tym samym jej nie zaprzeczył? Może przemyca w swoim albumie nową gałąź gatunku? Pastel sound, post-wonky, elevator glitch, bubblegum glitch? Skojarzenia można rzucać przez całe popołudnie, ale faktem jest, że Chris Pell spojrzał na temat po swojemu. Utwory są oszczędne w muzyczne rozbryzgi, gdyż poukrywane tu odgłosy przyrody – śpiew ptaków, szum wody – projektują raczej kojący pejzażyk ze strumykiem napotykającym kamyki. Murlo wydziergał łagodne szaleństwo lub opracował panaceum na migreny żądnych wrażeń słuchaczy. Jedno jest pewne: można sobie tego posłuchać, pokiwać głową do relatywnie radiowego "End Of The Road", ale nie należy zalewać się łzami, jeżeli się o tym nagraniu zapomni. Może następnym razem producent zaproponuje konkretniejszy materiał. –N.Jałmużna
Róisín zrobiła sobie przerwę, ale jak już wróciła, to od razu z dwiema płytami w ciągu dwóch lat, co musiało zaskoczyć fanów. Za szybko? Niby "Mastermind" to tęczowo-juniorboysowy synth-pop w typowym roisinowym anturażu, który zapowiadał album co najmniej interesujący. I fakt, Take Her Up To Monto jest na tyle ciekawy, aby posłuchać, co Irlandka tym razem zmajstrowała z Eddie'em Stevensem, ale nie ma co się spodziewać popowych fajerwerków. Brakuje tu nośnych hitów figurujących na Overpowered, nie ma klasy i zmysłowości znanej z Ruby Blue, misternej trajektorii "Exploitation" również nie słychać.
Co tu dużo pisać: koleżanka próbuje stworzyć jakieś ambitniejsze, bardziej złożone i DOJRZALSZE rzeczy, ale trochę średnio poszło jej pisanie refrenów i melodii. Dużo tu pomysłów, zamierzeń, kilka udanych posunięć ("Thoughts Wasted"), zdarzają się świetne momenty ("Romantic Comedy"), ale generalnie mamy tu najsłabszy album Murphy w całej solowej karierze, choć życzę każdemu tak słabych najsłabszych albumów w dorobku. –T.Skowyra
Autorce tej płyty przyśnił się monumentalny, wręcz epicki pop pełen pięknych ozdobników, urzekających harmonii i budzących zachwyt songwriterskich rozwiązań. Była to wizja tak idealna, że aż nierzeczywista. No i faktycznie, praktycznemu wykonaniu tej wizji daleko do idei arcydzieła powstałego w rozmarzonej głowie Laury Mvuli. Natomiast trzeba przyznać, że jej najnowszy album zasługuje na miano najwybitniejszego laureata tegorocznej nagrody "Nice Try Award". –Ł.Krajnik

W życiu chyba nie chodzi o to, aby na swój "specjalny" sposób, utalentowana Mewra Hobbyn była częścią wspólnego uniwersum filmowego z Wiesiem Miernikiem i wyczynami Pietrka Kogucika na czele. Młody Pi czuję niezaspokojoną ambicję i uderza z częstotliwością Młodego Boga kolejną chałupniczą EP-ką, która wydaje się pierwszą próbą wyjścia z mroków piwnicy, ściągnięciem czapki błazna i wciśnięciem się w poważne obowiązki i za krótki gajacz, aby zdążyć na własną osiemnastkę. Zrobić to, co wydaje się, że jako samoświadomy kolektyw czuli i chcieli od zawsze, ale odraczali to rytualne przejście w stronę samoakceptacji i bycia na serio, hibernując je w hektolitrach asekuranckiej ironii, nerwowego dystansu i dogłębnego strachu przed zewnętrzną krytyką. Moment w końcu nadszedł, a ja mogę sobie cytować. Bawisz się jak mężczyzna, płać jak mężczyzna.
I pomimo tego, że wciąż robione jest to w wysoce odważnej i buńczucznej formie ("DAWAJ KUTASIARZU!!!") kogoś krzyczącego z pozycji embrionalnej na wysmarowanej płynami ustrojowymi podłodze, to nie widzę sposobu, aby sprawiedliwie móc wysłać młodemu za tę zabawę zaległy kwit, gdy sam materiał przez wartość repetycyjną każdego kolejnego cloud-rapowego kawałka, broni się wybitnie pomimo nawijkowego uczucia deja-vu, w którym przez te wszystkie niekończące się odnośniki i hiperłącza, znowu czuję, jakbym gwałcił się Grą w klasy. No, ale to kanciaste flow zmieszane z serią losowo porozrzucanych aforyzmów nazwałbym bardziej specyficznym niż amatorskim, tak specyficznym, że na pierwszy strzał z 7 kawałków, hooki z 5 lądują na stałe do słowniczka imprezowych nucanek; zaś zamykający vaporwave to taki wzruszająco piękny sztosik ładnie wieńczący serie precyzyjnych podań brameczką najlepszej rzeczy, jaka chłopakom wybiła z kanału na świat zewnętrzny (z wyłączeniem fantomowych singli). –M.Kołaczyk

Chcę mysleć o tej płycie jako o efekcie trwającego trzęsienia ziemii, jakie wywołało zeszłoroczne Double Negative. Przebudzenie uśpionych tytanów lat dzięwiędziesiątych, którzy nabrawszy odwagi, postanowili się zredefiniować, w ambitny sposób biorąc się za bary z czymś bardziej współczesnym. Niestety. Mogący wpisać się w tę narrację Malkmus opowiadający liczne historie o inspiracjach berlińskim techno, wodzi za nos moje oczekiwania, w rzeczywistości – w szczególności w początkowych fazach płyty – cofając wskazówkę zegara, co rusz wplatając w te dość zachowawcze struktury, synthpopowe patenty. O ile niemal stadionowy opener "Belzinger" (ta surowa przestrzeń brzmienia oszałamia, prywatnie stając się numerem 1), czy New Order Funky Town w postaci singlowego "Borgia" mają potencjał, to podjęta z początku, kreatywna droga w 4. utworze załamuje się, zostając porzuconą, dając nam w zamian środek pełen utworów do bólu nudnych, poprzekładanych jakimiś minimalistycznymi zakalcami. Z tego powodu miałbym ostatecznie paskudne podejście do tej płyty, ale to co najlepsze, kryje sie na jej końcu, w trzech zamykających ją piosenkach. I pomimo moich początkowych deklaracji – nacisku na renowacje starych schematów gitarowej slackerki – paradoksalnie to one właśnie w swojej skrajnej konserwatywnosci przywołującej bezwstydne reminiscencje dawnej chwały, połowicznie ratują ten z gruntu niezbyt interesujący krążek. –M.Kołaczyk
"Thurston Moore luzuje majty".
No więc, główny bohater odkrywa uroki new-age'owego blubrania. Pozwala sobie na zatracenie w świecie fantazji, zaludnionym przez quasi-mitologiczno-okultystyczne symbole, rozpalające wyobraźnię każdego emerytowanego hipisa. Cyniczne oblicze współzałożyciela Sonic Youth w zaskakujący sposób zmienia się w sympatyczną sylwetkę proroka miłości. Ideologiczna relaksacja wpływa też na akordy. Pozornie skomplikowane, monolityczne suity to tak naprawdę wyluzowane jamy, które po prostu dostarczają szczerej radochy (artyście i publice). Tak miło i przyjemnie to u Pana Thurstona dawno nie było. –Ł.Krajnik