Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

2016 rok, gitary, i autentyczne doznania przy "American Girl" (Jezusie, ten refren). I nawet nie muszę odwoływać się do przeszłości, czy jakiś nieuleczonych sentymentów z dawnych lat. Z bezosobowej perspektywy była to po prostu spora grupa doskonałych, przejmujących utworów. Dwie wspaniałe oraz dwie nieco gorsze płyty dość młodej indie gwiazdki, które zamiast skromnego akustycznego grania zalatującego podmiejskim folkiem, posiadały w sobie nieskończone pokłady wielopoziomowej epickości żywcem wyjętej z płyt Patti Smith czy PJ Harvey. Dziś czas na kolejną i niech nie przerazi was stadionowość przepięknego wstępu "Geyser", pobrzmiewającego gimnazjalno-gotyckim Nightwishem. Świat Mitski jest eklektyczny, rozległy – w swoim centrum skupiającym wszystko to za co jako ludzie kochamy lata 90. Współcześnie zaś staje się on bardziej dopracowany, jeszcze większy i bardzo lubiący romansować z syntezatorowymi efektami nieprzystającymi do tych klasycznie rockowych. Jeżeli znudziły wam się anemiczne podrygi odbijanych od kalki amerykańskich songwriterek, a tęsknicie za drapieżną koturnowością starego dobrego, jednocześnie niegłupiego alternatywnego rocka, Mitski ze swoją wzruszającą kontynuacją wciągającego Puberty 2 wpasuje się pod wasz gust idealnie. –M.Kołaczyk

Za dużo czasu spędziłem z Wrens i Mineral, aby nie docenić próby przeszczepienia około Lil Peepowej stylistyki na polskie podwórko. Cloud rapy, pokłosie Sad Boysów, dominujący nad wszystkim emo klimat, który umiejętnie i bardzo subtelnie dawkowany (umiejętnie, znaczy, im bardziej zabije się, zabije się, zabije się, tym lepiej) da wam ogólny zarys konwencji, jaką obrał sobie Mlodyskiny. Przeszczepienie instrumentalnie nawet udane, niestety wokalnie/nawijkowo zalatujące zbyt wielką amatorszczyzną i to nie z tych do końca celowych. Ma to swoje hooki ("Życie"), swoje wzloty i drobne upadki, jednak zbyt wielka liczba niedoróbek nie pozwala bezrefleksyjnie wielbić płytowego debiutanta. Więcej pracy, szlifowania, więcej doświadczenia i może na przyszłość wyjdzie nam z tego coś naprawdę pierwszoligowego. Na razie dobra płytka-ciekawostka do rekreacyjnego przesłuchania z naprawdę miejscami niezłymi podkładami. Ludzie z alergią na autotune'a czy celowe lamusowanie i użalanie się nad sobą powinni unikać jak ognia, a jeśli jednak ktoś lubi takie masochistyczne zabawy, to wstęp "Bezpieczni" na głośnikach i można z przyjemnością rozwalić się na kanapie bez większego żalu. Należę do tych drugich, więc tym bardziej za przyszłość Młodego szczerze trzymam kciuki. –M.Kołaczyk
A tak btw. to wielki szacun za konsekwentne ruszanie pod prąd okazji do łatwego nabicia sobie wyświetleń. Bezinteresowny i naiwny idealizm zawsze na nieskończonym propsie.
Jeśli ktoś zastanawia się, dlaczego Moderat cieszy się w naszym kraju taką estymą, to mogę szybko udzielić takiemu komuś odpowiedzi. Jedno słowo: Trójka. Niemieccy producencki są wręcz znakiem firmowym ALTERNATYWNEJ linii trójkacore'u, właściwie od lat grając ten sam repertuar oparty na burialowym stepie. Jeśli chodzi o mój stosunek do Moderatu, to przyznaję, że z trudem przychodzi mi odróżnianie ich kawałków, a wysłuchana płyta prędko wylatuje z pamięci. To może nie jest jakieś katastrofalne granie – jest tylko zwyczajnie nudne, oklepane i z metką 2009 roku. Dlatego niestety poddaję się przy słuchaniu sprawnie skleconych utworów, takich jak: "Running", "Reminder" czy "Intruder", ale wiem, że są tacy, którym skacze ciśnienie na wieść o przyjeździe tria na polskie festiwale. Toeachizown. –T.Skowyra

Najnowszy krążek Mono przynosi słuchaczom wszystko to, co w post-rocku najgorsze. Począwszy od mało zniuansowanych wzrostów natężenia dynamiki poszczególnych utworów, a skończywszy na nazbyt patetycznej instrumentacji. Emocja jest tu bowiem płaska i nieskomplikowana: kompozycje nachalnie sugerują, że odczuwamy w sposób zero-jedynkowy. Intelektualny zryw, w zamykających "Meet Us Where The Night Ends" momentach, wcale nie osładza gorzkiego smaku czterdziestu zmarnowanych na spotkanie z Japończykami minut. Wręcz przeciwnie – każe kląć jak szewc, gdyż światełko w tunelu zasugerowało, że można było inaczej; może barwniej, może ciut progresywnie i bardziej transgresyjnie w ramach uprawianego gatunku. –W.Tyczka

W opracowaniach nowego Montero ludzie z lubością wskazują na introwertyczny koncept jako główną siłę tegorocznego albumu. Fajnie się pisze o płycie z historią, wiedząc że można napchać wszystko trocinami słów o samotności w tłumie. Mimo że to wszystko wdzięczne dla piszącego – a obserwacje tych, co już napisali, w przeważającej części trafne – to zdecydowanie muszę stwierdzić, że bardziej od zgrabnej opowieści o powolnym wstawaniu z kolan i nabywaniu życiowej odwagi, urzekają mnie te barwne pioseneczki o głębokiej harmonicznej podstawie i przeważnie niezwykle żywiołowej energii. Psychodelic pop. Uproszczone Of Montreal. Brzmieniowe Grizzly Bears i Tame Impala zbudowane na oczywistym wpływie Beatelsów w wokalnych pasażach. W refrenie "Vibrations" czuć Yes, a pomimo że w przeważającej części bywa tu lekko, to odmienna od reszty kulminacja w patetycznym tytułowym "Performer" wybija się pozytywnym koturnowym blaskiem. "Thank you for flying with Montero today / Gotta first class ticket going on the way". Nie ma za co ziomeczku, to ja Ci dziękuję. ("Montero Airlanes" i "Pilot" najlepsze) –M.Kołaczyk

Kenny Dixon Jr. to najprawdziwsza legenda Detroit house'u i tu nie ma dyskusji. Jego styl jest tak unikalny i natychmiast rozpoznawalny (trudna do sprecyzowania lekkość w operowaniu narzędziami "muzyki tanecznej", połączona z przedziwnym, abstrakcyjno-samplowym rysem generowanym przez mózg Moody'ego), więc jeśli ktoś pokochał ten model grania na wysokości debiutu Silentintroduction, to raczej nie opuści już Kenny'ego. Przy Sinner byłoby chyba trudno: to jakiś sekciarski, przećpany dance'owo-Climaxowy trip, przy którym potrzebna jest odrobina cierpliwości na pierwszym spotkaniu, ale jak już załapiecie, o co dzieje się w świecie Moodymanna, to nieprędko zechcecie go opuścić (wiem, banał, ale co poradzić?). To może jakieś konkrety? Otwieracz zbudowany z dość nieprzyjemnych, jakby randomowych komponentów paradoksalnie nosi w sobie popowy ładunek, następnie producent myślami jest już przy sobocie i cała impreza się rozkręca, akufenowy "Got Me Coming Back Rite Now" to kolejna w dorobku tego człowieka kuchnia pełna house'owych (i nie tylko) niespodzianek, "If I Gave U My Love" ukazuje chilloutową naturę Dixona, "Downtown" jego miłość do jazzu, ale cała gatunkowa żonglerka nie jest w stanie ukryć faktu, że za każdy dźwięk odpowiada tu nie kto inny, jak Moodymann. –T.Skowyra

Muzykę Setha Nyquista tworzącego pod pseudonimem MorMor można umieścić gdzieś pomiędzy miękkim indie-popem, a traktowanymi po swojemu większymi i mniejszymi wpływami nowego soulu i r'n'b. Z zalewu stylistycznie pokrewnych wykonawców wyróżnia Kanadyjczyka parę kwestii. Po pierwsze – głos. Typ, który naturalnie operuje uspokajającym, ciepłym wokalem, wchodząc w wyższe rejestry, tworzy hybrydę złożoną z żarliwości licznych naśladowców Księcia w stylu jakiegoś Miguela i emocjonalnych, ekshibicjonistycznych petard spod znaku Franka Oceana. Druga sprawa to produkcja. Tych pięć świetnie rozpisanych numerów, dodatkowo, co jakiś czas nawiedzają w miksie pojedyncze motywiki, które pojawiają się znienacka jeden jedyny raz, robią robotę i znikają. Powiedzmy sobie szczerze: zwrotki takiego "Waiting On The Warmth" bez produkcyjnych niuansów byłyby o wiele uboższe. No i w końcu kwestia najważniejsza – same kompozycje. O 3/5 tego materiału pisał już nasz człowiek Carpigiani, pozostaje mi więc wspomnieć, że "Lost" pod względem złożoności aranżu kładzie tu resztę tracków na łopatki, a refrenowa kulminacja "Find Colour" wieńczy ten album w perfekcyjny sposób. –S.Kuczok
Zabawne, że całą recenzję tej płyty da się zamknąć w jej dwóch tytułach – roboczym 74 Is The New 24 (tak określano płytę przed premierą) i finalnym Déjà Vu, pod jakim trafiła do sklepów. Dziadek Moroder pokazał, że umie tak jak jego wnuki, a efektem jest zbiór przypadkowych, nudnych, typowych EDM-popowych łupanek, które sprawiają wrażenie, jakbyśmy już je kiedyś słyszeli (nie wspominając nawet "Tom’s Diner"). Jedyny utwór z tej płyty, który warto znać, to numer z Kylie. –K.Babacz

Wczorajszy występ Morza w gdyńskiej Desdemonie to bodaj premierowe wykonanie Zgrzytów przed szerszą publicznością. I choć nie było mi dane wziąć aktywnego udziału w tym wydarzeniu, to "sceniczny debiut" trójmiejskiego zespołu wprowadził w naszych redakcyjnych kuluarach alarm trzeciego stopnia. Znowu nieco zaspaliśmy, bo o Morzu wypadało napisać w pełnym słońcu czerwca, kiedy światło dzienne ujrzała inicjalna EP-ka ansamblu.
Na całe szczęście materiał ten wcale nie cierpi na chroniczną meteoropatię. Śp. StereoMood miałby poważny problem z kategoryzacją dokonań gdańszczan, bowiem kompozycje te doskonale sprawdzają się zarówno "na plaży w Brzeźnie po zachodzie słońca" (co sugerują sami artyści), jak również w schyłkowej fazie lata, kiedy wszyscy udostępniają na swoich fejsbukowych tablicach wiadomo-który-utwór-Disco-Inferno. Starając się jednak jak najdobitniej opisać sound Morza, zdecydowanie najłatwiej posłużyć się wyświechtaną paralelą: instrumentalne, hałaśliwe Sonic Youth. Takie bez śpiewu Gordon, Moore'a i Ranaldo. Tyle tylko, że autorzy Zgrzytów transgresują. Gościnny występ saksofonisty Lonker See, Tomka Gadeckiego, każe zespołowi przemierzyć Bałtyk i spotkać się z jazz-rockowym odjazdem Fire! z okresu bliższej współpracy z Orenem Amabarachim. Odpowiednio "zakwaszony" gitarowo-perkusyjny drajw wypycha ansambl na peryferia psychodelicznego rocka, skąd bardzo blisko do rytualno-plemiennego odlotu BNNT zarejestrowanego w ramach płyty MULTIVERSE. Ostatni album Smoleńskiego i Szweda, wspierany zresztą przez dęciaki Gustafssona ze wzmiankowanego już Fire!, może stanowić pewien punkt odniesienia (RIYL). Morze uderza w podobną nutę, ale w wersji "odchudzonej". Z mniejszą ilością "drone'owatego" ciężaru, mułu i quasi-medytacyjnych pasaży. Ponadto, z ambiwalentnym stosunkiem do spektakularnych i patetycznych crescend, które niejednokrotnie spisywały na straty nawet najlepiej zapowiadające się kompozycje rockowych eksperymentatorów (wystarczy przypomnieć karykaturalne wygibasy Swans z ostatniej dekady). Trudno się zresztą dziwić, że na Zgrzytach jest bardzo dużo "przestrzeni". Nad morzem zawsze jest przecież trochę więcej w skali Beauforta. Wiatr nie lubi zastygać w bezruchu. –W.Tyczka
Trzeci longplay Mount Kimbie jest wyraźnym, acz nienachalnym zaproszeniem na manowce post-dubstepu, z jakiego do tej pory znany jest kolektyw. Jesteśmy zaproszeni w miejsce, w którym angielski duet na naszych uszach ewoluuje z początkowych koncepcji swojej twórczości, obecnych na dwóch poprzednich albumach. IDM przekształca się w emocjonalne IM i choć nie jest już tak tanecznie (a bardziej eksperymentalnie), można momentami, bez zbędnego skrępowania, potupać sobie nogą do tego dziwnego, garażowego synth-popu. Spodziewane, elektroniczne linie melodyczne przeplatają się z żywymi instrumentami, a szczególnym aspektem albumu są featuringi na jakie zdecydowali się Dominic Maker i Kai Campos. James Blake, który pojawia się na LP dwa razy – w wieńczącym album "How We Got By" i singlowym "We Go Home Together", nadaje ogólnemu klimatowi płyty swój esencjonalny charakter; King Krule w "Blue Train Lines" brzmi jakby był w swoim charakterystycznym, szaleńczo-twórczym amoku, a "You Look Certain (I'm Not Sure)", które współtworzy Andrea Balency, jest fantastycznym echem wczesnego Stereolab. Love What Survives jest próbą wyjścia poza nawias muzyki, którą da się opisać w liczbach skończonych – Mount Kimbie szuka i znajduje, ja jestem kupiona i rozsiadam się na tych kosmicznych manowcach. –A.Kiszka