Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Najnowsze dzieło Japandroids każe zapytać o powód aż pięcioletniej przerwy kanadyjskiego duetu. Trzecia pozycja w ich dyskografii sprawia bowiem wrażenie odrabianego na kolanie zadania domowego, a nie efektu wielomiesięcznej pracy. Osiem rodzących się w bólach piosenek to w gruncie rzeczy całkiem ładne single, które jednak nie oszałamiają w kontekście całego materiału. Co prawda mają w sobie przebojowość letnich hitów, ale tracą aromat po kilku odsłuchach, zaś unosząca się nad płytą atmosfera stadionowego rocka również podnieca tylko przez chwilę. Skrojone pod gust modnej młodzieży hymny, zbyt często przekraczają cienką granicę oczywistości, żeby można było je wyśpiewywać bez cienia wstydu. –Ł.Krajnik
Australijczyk Lewis Day siedzi w house'owym graniu już od pewnego czasu, ale dopiero w styczniu 2017 wydał via Running Back swojego debiutanckiego longplaya. Nazwa labelu sporo mówi o zawartości materiału: Lonely Planet absolutnie pasuje do programowej myśli oficyny, która w zeszłym roku wydała m.in. Rojus Leona Vynehalla. Tornado Wallace również bawi się w podrasowany egzotyką i pastelowymi kolorami, natchniony, niepozbawiony retro-wpływów house, a wszystkie puzzle układa w zwartą i miarodajną całość opowiadającą o samotnej planecie Ziemia. Pomilczmy chwilę przy ambientowym wstępie rozlegającym się pośród ciszy tropikalnych lasów, posłuchajmy przestrzennych akordów gitary rozcinających moroderowe synthy w "Trance Encounters", zaszyjmy się w przypominającej Baltic Beat Bartosza Kruczyńskiego, ezoterycznej błogości "Voices" czy przeżyjmy huśtawkę nastrojów w brzmiącym jak kawałek Daniela Drumza z Untold Stories w jaskrawym remiksie Todda Terje "Kingdom Animal". Nie ma co, zuch z ciebie Tornado – wykręciłeś naprawdę świetną rzecz. –T.Skowyra
Laster, Winterwomb, dalej: grindcore reprezentowany przez pastiszowe Tamagotchi Seppuku i The Drip. Gdzieś tam multigatunkowe Uniform oraz Code Orange, a na deser najcięższe wcielenie avant-jazz-progowego Utopianisti. To był bardzo udany styczeń w sektorze "ciężkich brzmień", który jednocześnie otworzyło i przypieczętowało amerykańskie trio Dumal. Ich The Lesser God nie jest niczym odkrywczy, ba – nawet nie kryje się za bardzo ze swoim epigoństwem, a mimo tych zasiedziałych w black metalu riffów i raczej generycznych wokaliz, zostało poukładane w nadzwyczaj melodyjną całość. I właśnie w tej melodyjności doszukiwałbym się kluczowego aspektu decydującego o wysokim współczynniku repeat value. Najpewniej nie będzie to żaden top pitchforkowego Show No Mercy i zaraz po premierze debiutu Pillorian o chłopakach całkowicie zapomnę, ale teraz porwali mnie na tyle, że nie mam nawet ochoty sięgać po EP-kę Wolvencrown czy Fides Inversa, bo tak wygodnie mi się siedzi na tej ich polanie. –W.Tyczka
Za pseudonimem Flabaire kryje się Ralph Maruani – francuski producent house'u i podobnych tanecznych form, a także współzałożyciel małego labelu D.KO Records. Paryżanin zadebiutował w zeszłym roku niezłym długograjem It's Just A Silly Phase I'm Going Through, na którym próbował pewnie zdusić wszystkie swoje ulubione strategie dance music (2-step, deep-house, ambient-techno). Natomiast nowy rok przywitał krótką EP-ką nazwaną na cześć postaci, o której w maju znowu będzie głośno. Laura Palmer to trzy konkret-tracki na przecięciu francuskiego house'u (basy!) i przyjaznego techno, które oczywiście skąpano w cieniach i czerniach nocnych imprez do rana. Na dokładkę remiks chyba najlepszego w zestawie, tytułowego wałka, no i cała naprzód, bo Ralph ma głowę na karku i coś mi się wydaje, że jeszcze kiedyś wpadnie do nas z czymś większym. Zapraszamy. –T.Skowyra
Anthony Zavala swojej nowej płyty – suchar alert – z pewnością nie zawalił. Fantasmas to może nie Rojus czy inne Kingdoms, ale jak najbardziej godziwa inauguracja sezonu w rejonie deep house’u i księstw przyległych. Wychodząc z pozycji rzemieślnika instrumentalnego hip-hopu, Zavala trzyma swoje dławiące się, fluorescencyjne wzorki w ryzach hipnotycznego 4/4 i nie wpada przy tym w pułapkę rozwleczenia, stąd album nie dobija do 40 minut. Znajdziecie tu paranoiczno-mechaniczne "Mirrors", świecące glitchowym błyskiem "Roosevelt & Letting Go" czy zainfekowane wymuskanym pulsem 99.9% "Chrysalis" – jedyny regularnie wokalny (na majku Sara Z, kimkolwiek jest) kawałek na płycie. Czy są to outsiderowe sygnały nadane z kosmosu czy rozłożyste, chłodne pejzaże, Fantasmas płynie spójnie i miękko, zawieszone gdzieś w bliżej niesprecyzowanej przestrzeni. –W.Chełmecki
Czego można oczekiwać od budzących się po latach wydawniczej śpiączki Chavez? Napiętych, orbitujących wokół świetnej sekcji (James Lo na perce, tradycyjnie szacuneczek) riffów, laurek dla Spiderland, math-rockowej kanciastości, zachowującej jednak szacunek dla stadionów świata. Na tej trzyutworowej EP-ce Nowojorczycy serwują to wszystko w oparach najntisowego, pół-amatorskiego vibe'u, a jednocześnie na tyle zręcznie i konkretnie, by Cockfighters z czystym sumieniem nazwać zaskakująco smacznym powrotem indie-dinozaurów. Się poleca, się słucha. −W.Chełmecki
"Hi, how ya doin'? I'm Midas, I make music to speed down the highway to, late at night together with your main squeeze". Tak na swoim soundcloudowym profilu Midas Hutch wita swoich fanów, do których od niedawna również się zaliczam. Pod koniec października ukazała się pierwsza EP-ka producenta The High, na której zawarto 4 różne tracki z jednym wspólnym pierwiastkiem − w każdym zadomowiły się hooki i w każdym zamieszkał groove. W tytułowym Midas odświeża Off The Wall Jacko, "I'm Not The One" to klawiszowy cukiereczek dla wielbicieli filigranowej Ariany Grande, "Get Mine" to taniec w rytm modern funku i future disco, a na deser pojawia się "Another Man's House" − piosenka w tonie wyrafinowanych prince'owskich ballad, a jeśli nie czujecie tego porównania, to wyobraźcie sobie Teen Inc. w gustownych marynarkach na dancefloorze. I to tyle: 13 minut gładkiego, zaraźliwego popu dla każdego. −T.Skowyra
W tym roku minęło już 20 lat od premiery Biokinetics – bezsprzecznie jednej z pierwszych płyt, która w bezpośredni sposób wpłynęła na europejską techno-rewolucję. Klasyczny kompakt duetu Porter Ricks, w moim odczuciu, położył podwaliny pod cały nurt eksperymentalnych czwórek z późnych lat dziewięćdziesiątych i początku drugiego milenium. Można rzec, że ta odważna dekonstrukcja zaoceanicznej parkietówki z Detroit, czyli w zasadzie próba nadania fatalistycznego wydźwięku stricte tanecznym pętlom z midwestowych offowych klubów, okazała się być myślą tak zaraźliwą, iż na dobrą sprawę dwie dekady temu Mellwig oraz Köner jedną tylko płytą zapewnili dzisiejszemu Berghain bookingi na co najmniej trzy wiosny do przodu. Jak Yellow Magic Orchestra spopularyzowała dziwaczny elektroniczny pop a Beatlesi nauczyli połowę świata pisać piosenki, tak Porter Ricks pokazali berlińczykom naturalny kierunek w którym rozwijać się musi undergroundowa alternatywa dla plastikowej i zbyt EDM-owej fali rave'u spod znaku Love Parade.
Czytana takim kluczem EP-ka Shadow Boat, będąca pierwszym od ponad siedemnastu lat oficjalnym wydawnictwem niemieckiego duetu, stanowi zjawiskową podróż sentymentalną do czasów przed-biokineticsowych, kiedy projekt ten "tłamsił" rozrywkowe techno w najlepsze. Trzy indeksy o wyraźnie zróżnicowanej wartości uderzeń na minutę cechuje jedna wspólna cecha – wszystkie brzmią tak, jakbyśmy wciąż tkwili w 1996. Bas wychodzi na wierzch, industrialna ornamentyka kawałków podkreśla metaliczny wydźwięk całości i potęguje uczucie charakterystycznej eteryczności mieszczącej się gdzieś na skrzyżowaniu szczątkowego dubu oraz drone'owatych pasaży wypełniających tło zrytmizowanych nagrań. Takie techno backgroundu może nie wprawia w osłupienie w schyłkowej epoce Nodata.tv, ale to wciąż moje najlepiej spędzone dwadzieścia minut w tym tygodniu. –W.Tyczka
A Pregnant Light, solowy projekt amerykańskiego multiinstrumentalisty kryjącego się pod ksywką DM, to taki metalowo-4chanowy odpowiednik hip-hopowego Bonesa, czyli: piętnaście wydawnictw na przestrzeni ostatnich trzech lat, ale na odhaczenie dyskografii wystarczą ci trzy wieczory. Trochę meme-black na modłę Liturgy (ogarnijcie choćby social media typa) – niby autorski "purple metal", ale brzmi jak KOLEJNA wariacja na temat "pink-gaze'u" będącego KOLEJNĄ insajderską i sezonową (po-deafheavenową) zajawką stałych bywalców /mu/. Rocky to na tę chwilę opus magnum APL-a. Z dwóch powodów. Po pierwsze – struktura. Nie singlowa, nie płytowe przynudzanie, a coś na kształt *epickiej* progresywnej suity rozpisanej na nieco ponad dwadzieścia minut. Po drugie, DM bardzo instynktownie łączy tutaj post-punkowe gary z chwytliwymi riffami i core'owym skramz na ciężkim reverbie.
Cała konstrukcja niebezpiecznie często ugina się pod naporem groteski tych wszystkich chwytów, ale żeby uniknąć całkowitego zawalenia, artysta postanawia... dolać oliwy do ognia i po ciężkiej ścianie gitar à la schyłkowy Alcest w super-gazie decyduje się rzucić post-rockowym outro przypominającym Lantlôs rozrzucających po scenie różnokolorowe landrynki z nadrukowaną na okalających łakocie papierkach okładką Melting Sun. Żeby zrobiło się jeszcze bardziej awkward, to warto dodać, że Rocky nagrano "ku pamięci" niedawno zmarłego ojca multiinstrumentalisty. Rzewne teksty i jarmarczny gatunkowy mix to iście tragikomiczna konfiguracja, ale w rękach A Pregnant Light – bez bufonady i silenia się "na coś więcej" – brzmi po prostu zajebiście oryginalnie i (choć to nie rap, hehe) autentycznie. Do zobaczenia w następny odcinku, DM. –W.Tyczka
Rozczarowało mnie to New Start i to w całkiem zaskakujący sposób. Kiedy tylko dowiedziałem się o nadchodzącej premierze tego wydawnictwa zacząłem z niecierpliwością na nie czekać. Taso to pierwszoligowy zawodnik, a dobrych produkcji od Teklife'owej familii nigdy za wiele. Witający nas utwór tytułowy, nagrany jeszcze z Rashadem (ile oni mają jeszcze jego nagrań?) całkiem konkretnie miecie i spokojnie można go zaliczyć do jednych z najlepszych jego wałków spoza Double Cup, ale co później? Obok bardzo fajnych, solidnych footworkowych numerów razi na przykład nieco irytujący kawałek z Gant-Manem, nudny dubstep "Murda Bass" (serio?) czy zupełnie nieciekawy pseudo hip-hop na ostatnim indeksie. Szkoda, że ten zestaw okazał się tak nierówny. Liczyłem na zawodnika do listy rocznej, ale niestety nic z tego. –A.Barszczak