Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Bardzo spodobał mi się zeszłoroczny długograj Ears, więc ucieszyłem się na wieść o kolejnym krążku Kaitlyn Aurelii Smith w roku obecnym. Jednak The Kid nie okazał się tym, na co czekałem. Żeby nie było: nie czuję się rozczarowany kolejną dawką psych-popowych odlotów Kaitlyn, ale też nie wciągnęły mnie one jak te z poprzedniego LP. A wszystko dlatego, że dostałem "tylko" i wyłącznie sprawnie wykreowaną powtórkę: te same patenty, wokal à la Karin, melodyjki na syntezatorze Buchla i unoszący się nad całością, astralny vibe. Okej, tytułowy track z niespodziewanie urwanym, Ravelowskim intro, po którym do głosu dochodzą dźwięki nanobotów kupuję bez gadania. Pobrzmiewające Four Tetem, uwodzące melodyjnym wokalem "In The World, But Not Of The World" to też moja drużyna. Synthowy minimalizm w pobliżu ptasiego śpiewu w "Who I Am & Why I Am Where I Am" również do mnie przemawia. Zresztą ogólnie słucham całości z chęcią i z zainteresowaniem, ale jednak "czegoś mi tu brakuje". W każdym razie, jak najbardziej zachęcam do zapoznania się, bo mimo wszystko Kaitlyn cały czas w dobrej formie. –T.Skowyra
Trzeci longplay Mount Kimbie jest wyraźnym, acz nienachalnym zaproszeniem na manowce post-dubstepu, z jakiego do tej pory znany jest kolektyw. Jesteśmy zaproszeni w miejsce, w którym angielski duet na naszych uszach ewoluuje z początkowych koncepcji swojej twórczości, obecnych na dwóch poprzednich albumach. IDM przekształca się w emocjonalne IM i choć nie jest już tak tanecznie (a bardziej eksperymentalnie), można momentami, bez zbędnego skrępowania, potupać sobie nogą do tego dziwnego, garażowego synth-popu. Spodziewane, elektroniczne linie melodyczne przeplatają się z żywymi instrumentami, a szczególnym aspektem albumu są featuringi na jakie zdecydowali się Dominic Maker i Kai Campos. James Blake, który pojawia się na LP dwa razy – w wieńczącym album "How We Got By" i singlowym "We Go Home Together", nadaje ogólnemu klimatowi płyty swój esencjonalny charakter; King Krule w "Blue Train Lines" brzmi jakby był w swoim charakterystycznym, szaleńczo-twórczym amoku, a "You Look Certain (I'm Not Sure)", które współtworzy Andrea Balency, jest fantastycznym echem wczesnego Stereolab. Love What Survives jest próbą wyjścia poza nawias muzyki, którą da się opisać w liczbach skończonych – Mount Kimbie szuka i znajduje, ja jestem kupiona i rozsiadam się na tych kosmicznych manowcach. –A.Kiszka
Drugi album dvsn i znowu do scharakteryzowania proponowanych przez duet dźwięków możemy użyć określeń: subtelność i zmysłowość. Wydający swoje longpleje u Drake'a (który swoją drogą pomógł kolesiom przy napisaniu "Keep Calm") tandem nie czuje potrzeby zmieniania stylówki, czy nawet wprowadzania do niej radykalnie nowych elementów – woli utrzymać status quo, ale za to nie pozwala sobie na spadek wyrobionego poziomu. A więc, Morning After to ta sama przestrzeń podlanego drejkowym trapem klawiszowego r&b, szukającego swobody w romantycznym (czasem nieco egzaltowanym) neo-soulu. Całą konkurencję wyprzedza "Mood", czyli posągowy hołd dla D'Angelo, ale na przykład "Nuh Time / Tek Time" sprawdza się w roli chilloutowego umilania czasu, a "Can't Wait" czaruje niczym wolny taniec w opuszczonym klubie o piątej nad ranem, więc w całej trackliście czają się przyjemne jointy nadające się na "soundtrack do bezsennych nocy". Obadajcie. –T.Skowyra
Jeśli wierzyć w rzeczywistość jaką kreuje w swoim tekście dla Dwutygodnika Bartosz Sadulski, Trupa Trupa to najagresywniejszy PR-owo polski zespół, zasypujący mailami skrzynki nie tylko polskich, ale i zagranicznych, muzycznych portali. A właściwie głównie zagranicznych, bo jak również z tekstu wynika, dla formacji dowodzonej przez Grzegorza Kwiatkowskiego sukces w tym antyludzkim państwie to sprawa drugorzędna, ważniejszy wydaje się poklask na Zachodzie. Tu na Porcys z jakimś szczególnym mailowym terrorem ze strony TT się nie spotkaliśmy, ale krótki research w tej sprawie potwierdza tę metodę gdańskiej grupy, choć to oczywiście żaden grzech. Za to kwestia zażyłości zespołu z zagranicą wydaje się w przypadku Trupy kluczowa. Na ich oficjalnej stronie w zakładce "o zespole" przeczytamy piętnaście wycinków z recek, w których polskich piszących nie uświadczymy. Mamy za to Pitchforka, Quietusa, czy Tiny Mix Tapes, ze sztandarowym kwiatkiem Rona Harta o singlu "To Me", który brzmi według niego jak "Beach Boys' Surf's Up crashing into MBV's Loveless". Zweryfikować to możecie pod ostatnim indeksem na najnowszym wydawnictwie Trupy, najlepiej w pozycji siedzącej. Idąc tym tokiem myślenia, na "Coffin" kryje się melancholia Clientele, "Falling" to nowofalowe próby Preoccupations, a w "Leave It All" chłopaki wskrzeszają ducha Morrisona. Wszystko to pewnie w jakichś dwóch promilach prawda, której odbiór leniwym recenzentom ułatwia fakt, że polski zespół miast szukać własnego języka, z lepszym lub gorszym skutkiem stylizuje się na swoje zaoceaniczne inspiracje. –S.Kuczok
Agresywna matma niewielkich wycinków z najnowszej dyskografii La Dispute, trzy riffy Dylana Baldiego, hymniczny poptymizm Touché Amoré, końcówka "Satellite" niedocenionych Loma Prieta, "art-brutowy" projekt Shizune, 30 sekund "Pilori" Birds in Row oraz wykrzyczane "Must Be Nice" nieodżałowanych wirtuozów Comadre. To moje core'owe granie po roku 2010, czyli dźwięk momentów i triumf skrajnie wyszczuplonych wyimków. I choć nie tak łatwo wyobrazić sobie osadzenie w ryzach tej estetyki twórczości Converge, to właśnie album The Dusk In Us uderza w znacznie bardziej "eksperymentatorsko-punkowe" tony, niż pierwotnie mogłoby się nam wydawać. Weźmy na przykład tytułowy utwór z tegorocznego wydawnictwa – swobodna wariacja na temat kanonicznych liści Unwound w świecie okrutnego dysonansu. Tekściarz zespołu, Jacob Bannon, przekraczając czterdziestkę opuszcza gardę i jego nonkonformizm nie przybiera tak radykalnych, jak kiedyś, form, a mimo to nokautuje (w wykrzykiwanych strofach) emocjonalnym delivery na poziomie słynnego Jane Doe. Gitarzysta nie z tej planety, Kurt Ballou, przypieczętowuje swoją produkcyjną sprawność ukazując w pełni, że na scenie tak mocno zapatrzonej w retro-najntisowy kanon, gdzie dominuje niezdrowe wyrobnictwo Albiniego, wciąż można kreować brzmienie może nie silnie futurystyczne, ale zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych standardów. Dzisiejsze Converge to metalcore przewietrzony – w żaden sposób niespłycający oddechu. Dowód na to, że ich "Coral Blue" to nie był jednorazowym wyskokiem. The Dusk In Us wydaje się więc być najrówniejszym, najbardziej przebojowym i konstrukcyjnie najdziwaczniejszym tworem zarówno Converge (od czasów You Fail Me), jak i całej "cięższej" gitarowej muzyki głównego nurtu ostatnich pięciu lat. To tytuł, który będziemy cytować nie tylko w listach rocznych, ale kto wie, czy nawet nie w podsumowaniach perkusyjno-gitarowych ekscesów tej dekady. –W.Tyczka
Chyba należy sprostować: wspólne albumy z reguły nie należą do najbardziej udanych. Na szczęście współpraca popularnych slackerów z dwóch różnych stron świata (Kurt pochodzi ze Stanów, a Courtney z Australii) swoją nienachalnością i nieprzeciętnymi kompozycjami zdaje się od tej reguły odbiegać. Kiedy Vile i Barnett łączą siły, brzmią beztrosko i kordialnie, karmiąc się nawzajem melancholią i dzieląc technikami songwritingu. Przywiązanie do szczegółów w tekstach Courtney dopełnia się z luźnym strumieniem świadomości Kurta, tworząc razem teksty o życiu, sztuce i przyjaźni. "Fear Is Like A Forest" muzycznie przywołuje na myśl twórczość Neila Younga, a singlowy, jangle-folkowy "Continental Breakfast" z anielskim refrenem urzeka swoją niewinnością. "Lotta Sea Lice" stanowi idealny soundtrack pod dobrą, niedzielną kawę, kiedy jeszcze nie do końca wyleczyło się kaca, a słońce niemiłosiernie wali po spojówkach. Nawet jeśli to tylko jednorazowy projekt, warto było muzykom spotkać się na tym międzykontynentalnym śniadaniu i sporządzić parę przyjemnych dla ucha, indie-folkowych pioseneczek. –A.Kiepuszewski
Bardzo często w kontekście muzyki rezydującego w USA (dokładnie Queens, NY) Briana Piñeyro (nagrywającego też pod innymi aliasami, np. jako DJ Wey) pada określenie "deep reggaeton". Ta stylowa, efektowna zbitka przybliża oblicze tanecznej estetyki DJ-a Pythona tylko pobieżnie, bo gdy odpalimy sobie pełnoprawny album mającego ekwadorskie korzenie producenta, dostrzeżemy, że to coś więcej od house'u zmieszanego z rozhuśtaną rytmiką. Struktury na Dulce Compañia jawią się krzyżówką około-deep-house'owo błogości i rozbujanego dancehallu, oddychającą głęboko w nasyconej, ambientowej toni. Te tracki są wręcz zabójczo grywalne i wystarczy moment, aby wsiąknąć w oniryczne świecidełka "Las Palmas", muśnięty tajemnicą, tropikalny vibe "Cuál", kojarzący się z niektórymi numerami Luomo, spacerujący po lodowatej tafli "q.e.p.d." czy orzeźwiający, zmrożony, dub-house'owy koktajl "Yo Ran (Do)". Warto sprawdzić ten albumik – to nie tylko znakomita odtrutka na do bólu ograne techno, ale po prostu materiał, który wniósł całkiem sporo świeżości do tegorocznego krajobrazu "muzyki tanecznej". I to się szanuje. –T.Skowyra
Z dwóch wcieleń Australijczyków z Cut Copy zdecydowanie wolę to, w którym dbałość o walory samych kompozycji mniej więcej równała się z ambicjami parkietowymi utworów, niż to, w którym panowie starali się jedynie wykręcić jak najlepszy groove i nieświadomie parodiowali Talking Heads. Na Haiku From Zero zdecydowana większość tracków frontalnie atakuje nas sekcją rytmiczną, dopiero w następnej kolejności dopuszczając pozostałe komponenty, więc mój pierwszy kontakt z tym wydawnictwem, delikatnie mówiąc, nie był zbyt udany. Po kolejnych odsłuchach stwierdzam, że "Counting Down" i "Airborne" (oba kojarzą mi się na przemian z funkową dyskoteką Jamiro i udanymi samplowymi zabiegami naszych krajanów z Fair Weather Friends) to godne zapętlania perełki. Reszta jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, no może poza dance-punkowym, najbardziej topornym w zestawie "Memories We Share", a więc sytuacja, wypisz wymaluj, na kciuk w bok. –S.Kuczok
Po dwóch latach przerwy Helena Hauff powraca z nowym materiałem i muszę przyznać, że bardzo w smak mi ta krótka, acz treściwa EP-ka. Na Have You Been There, Have You Seen It Niemka odchodzi od nokturnowej, syntezatorowej poetyki, jaką zaprezentowała na świetnie przyjętym Discreet Desires, na rzecz bardziej mechanicznego, zakorzenionego w Detroit, techno. Na surowe szkielety utworów Hauff nakłada pewną ręką kolejne pobudzające akcenty, takie jak błądzące w grimowej manierze synthy ("Nothing Is What I Know"), industrialowe reverby ("Do You Really Think Like That?") czy migoczące arpeggia ("Gift"). Jest to jednocześnie granie bardzo nastrojowe, choć w zupełnie inny sposób niż na wspomnianym longplayu z 2015 roku – zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jeśli istnieje pojęcie tech-ballady, to jest to właśnie coś, co wypełnia przestrzeń tego mini-wydawnictwa. Have You Been There, Have You Seen It… have you heard it yet? Jeśli nie, to naprawdę warto nadrobić. –W.Chełmecki
Tyrone William Griffin Jr. już od "ładnych paru lat" siedzi w mainstreamowym rapie, ale jakoś nigdy specjalnie nie pochyliliśmy się nad jego nagrywkami. Ty Dolla $ign może nie jest genialnym raperem/śpiewakiem oraz nie ma na koncie jakiegoś wybitnego czy znakomitego długograja, to jednak solidności i dobrych numerów nie można mu odmówić. Z Beach House 3, drugim oficjalnym LP kolesia jest podobnie. Są tu kawałki angażujące, na przykład pocięte, samplowe dance-r&b "Love U Better", nocny trap "Droptop In The Rain", chwytliwy synth-trap po linii Rae Sremmurd "Don't Judge Me", płynący na zajebiście dziwnym bicie (w ogóle zachęcam do obadania creditsów) "Don't Sleep On Me" z autotune'owym zawodzeniem Future'a (w ogóle zachęcam obadania listy gości: obok Wilburna pojawili się m.in. Pharrell, The-Dream, Lil Wayne, YG, Jeremih, a nawet Skrillex na produkcji). Ale jest też przynudzanie w rodzaju zagranego na akustyku, Frank Ocean wannabe "Famous" czy mdłej ballady "Message In The Bottle", albo zamulanie tanim, płaskim radio-popem "Side Effects". Ogólnie można by nieco uszczuplić tracklistę (skity...), ale i tak sporo momentów słucha się z przyjemnością, więc kciuk w górę jak najbardziej zasłużony. –T.Skowyra