Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Heathen sprzed czterech lat, będąc pierwotnie środowiskowym klasykiem, niespodziewanie wdarło się nawet na poptymistyczne Porcysowe salony. Z Magus raczej nie będzie podobnie. Przynajmniej w redakcyjnych kuluarach nie zachwala się nowego Thou tak, jak czyniło się to pod koniec roku 2014. A szkoda, bo najprawdopodobniej spotykamy się właśnie ze szczegółowym i kompleksowym przeglądem wszystkiego tego, co składało się na unikatowe brzmienie anarcholi z Luizjany. Post-rockowe crescenda rzadziej tańczą w bagnie mulistych riffów. Tempo: średnie, bo palce już nie tak często urządzają sobie efekciarskie spacery po gryfie. Thou "droniaste", atmosferyczne i rozciągnięte do granic możliwości. Chcąc sprowadzić stylówkę z Magus do prostego działania arytmetycznego otrzymamy coś na kształt Heathen – impet. Dodać brutalizm, a raczej: black metalowy "archaiczny" feeling. Niedosłownie rzecz jasna, bo na czarno się tutaj bynajmniej nie gra, ale Funck potrafi momentami warknąć w tę nutę. Produkcyjnie? Surowizna deluxe. Wyobraźcie sobie, że rany po balladach Low z wysokości I Could Live in Hope uprzejmie potraktujecie papierem ściernym. Pierwotnie narzekałem na kolejne w wydaniu Thou pięć kwadransów. Że za długo, i że tak nie można, kiedy swoje kompozycje wypruwa się z "przyspieszeń" i włącza permanentny tempomat. Przy kolejnym, teraz nastym odsłuchu, tracę poczucie czasu zupełnie tak, jakbym obcował z monumentalnymi dziełami stonerowych wieszczy. Czas zatrzymuje się nie tylko dla umarłych. Są jeszcze Electric Wizard, Sleep, a także chłopacy z Thou. –W.Tyczka

Wiele w tym roku mówi się o dziewczynach szarpiących struny w duchu indie 90s (Snail Mail lub Soccer Mommy), a ja mam ochotę pomówić o Harriette Pilbeam. A to dlatego, że z kolei ta młoda dama również dość pewnie zwraca wzrok ku latom dziewięćdziesiątym, ale bardziej interesuje ją czarujący dream-pop spod znaku Cocteau Twins (btw, Robin Guthrie zremiksował jej kawałek!) czy Slowdive. I teraz: choć to stylistyka przemaglowana DO CNA, to jednak Hatchie wygrywa nie dlatego, że stawia całkowicie (częściowo na pewno) na zbawienną pomoc sentymentu, ale dlatego, że potrafi z dostępnego źródła ułożyć piosenki, które zostawiają po sobie jakiś ślad w głowie. Przynajmniej ja będę pamiętał o rozmarzonym cieple "Sure", podniosłym synth-dream-popie "Sleep" czy o brzmiącym jak cover My Bloody Valentine w wykonaniu Riny Sawayamy numerze tytułowym. A "Try" to oczywiście śliczny upominek dla fanów Lush (2:05 = <3), do których absolutnie się zaliczam. 5 zgrabnych piosenek, które może nie ruszą nieba i ziemi, ale przyszłość może należeć do tej małolaty. –T.Skowyra

Łatwo wytłumaczyć nieobecność w archiwum Porcys tekstów o poprzednich płytach Foxing – niezdrowe upodobanie do mazgajowatego, ocierającego się o banał midwest emo (Albatross) wymaga spełnienia odpowiednich warunków. Może trzeba być człowiekiem notorycznie łamiącym przykazanie o umiarkowaniu w piciu i uczuciach, z dumą wychwalać brak odporności na szantaż emocjami. Ale gdy słuchacz zaczął się cieszyć, że w zerwaniu z nałogiem pomaga nudny sofomor (Dealer z 2015 roku), zespół z St. Louis znowu z rozkoszą żłobi blizny przeszłości. Nad Nearer My God unosi się naftalinowy zapaszek nu indie (jakieś Wolf Parade, Sunset Rubdown...), nadekspresja co rusz ściera się z presją kompozycji, rozplenia się alt rock środka. Tylko co z tego, skoro opener brzmi jak wymarzona przez nikogo współpraca Tv On The Radio z Brand New, skoro zaskakujący mostek "Crown Candy" wkręca się w głowę, a rozedrgany "Gameshark" ujmuje chwytliwością. Taka jest ta płyta: zbyt naiwna, by traktować ją poważnie, zbyt patetyczna, by zaskarbić sobie uznanie cyników, zbyt oczywista. To jest tak niemodna, przypałowa muzyka, że nie mogłem się nie zako****. I nikomu nie powiem, jak bardzo ją lubię. –P.Wycisło

2009: "Kickflip, switch i nollie / Rap się spierdolił". 2018: "Dickflip, Żaba i Molly / Świeży rap z truskulem się nie pierdoli". Znowu 2009: "Zmieni się przewodnik wycieczki / Wycieczki, na której poczułaś mój smak / Pod okiem bogów greckich". I ponownie 2018: "Trapollo / Jakaś Afrodyta klika follow". Tegoroczny długograj rapera z Opoczna, To Ziomal, jakkolwiek obiecujący i nierzadko całkiem satysfakcjonujący, nie do końca radził sobie z utrzymaniem uwagi słuchacza. Jednak tym razem otrzymaliśmy równy, intrygujący materiał, bijący na głowę tę płytę Westa, która dostała 10.0 na Pitchforku. Czy Thugger w tym roku dałby się pokroić za utwór na miarę "Hermesa"? Całkiem możliwe. Ale porzućmy prowokacyjne tezy i pytania: Trapollo zgarnia ostatnie promienie słońca i bez wahania wykorzystuje te materialistki za darmo, chociaż to nie babie lato ("Jebać Tinder, bracie"). To bezpretensjonalny, wyluzowany, świadomy swoich ograniczeń trap, który dzięki bitom KGR-a powienien zadowolić również tych, którzy nie przepadają za stylóweczką Żabsona. Podziemny klasyk nawinął kiedyś: "Jeśli propsujesz Żabsona, to ja wbijam w ciebie chuj". Jeszcze niedawno zgadzałem się z autorem tych okrutnych słów – teraz mogę poczuć się jak jego dziewczyny. –P.Wycisło

Złote dziecko Brainfeedera właśnie uraczyło świat kolejną, skazaną na sukces EP-ką, uparcie powtarzającą charakterystyczną formułę, mozolnie szlifowaną przez Brytyjczyka od samego początku. Po raz kolejny geniusz-junior dostarcza publice syntetycznej wielobarwności, napędzanej nasterydowaną producencką wyobraźnią. Jest głośno, chaotycznie i zaskakująco, a punktami odniesienia są wczesny Arca oraz największe ekstrawagancje PC Music. Problem w tym, że młodzieńcza witalność odznaczająca swe piętno w kompozycyjnym ADHD to rozrywka jednorazowego użytku. Przejażdżka wystrzałowym rollercoasterem rzeczywiście stanowi przyjemny zastrzyk adrenaliny, ale wychodząc z lunaparku, cały ten zapał gdzieś ucieka. Na pewno wartością takiej twórczości jest bezwarunkowe przywiązanie do chwili. Istnieje tylko moment, podczas którego przeżywamy krótką, aczkolwiek efektowną przygodę. Znika potrzeba refleksji, a intelektualny kontekst zastępuje szlachetność czystej energii. Mnie jednak od tego natłoku pomysłów boli głowa, zaś męcząca, kreskówkowa krzykliwość formy mdli niczym zjedzenie o jednego ciastka za dużo. –Ł.Krajnik

Daniel Drumz i Hatti Vatti wymyślili sobie całkiem sprytny konstrukt, błyskotliwie nawiązujący do ulubienicy współczesnej elektroniki – nostalgii. Ich pomysł na melancholijny recykling unika dosłowności vaporwave'u i hipnagogicznego popu, dzięki zabiegowi zbliżonemu do idei hashtag rapu. Artyści rzucają słowami-wytrychami polskiej popkultury oraz dorysowują im alternatywne znaczenie. Zastępujące wierną retrospekcję simulakrum, dodaje abstrakcyjnej niezwykłości rodzimej tradycji życia wspomnieniami. Krzyżacka duchologia kreuje ciąg surrealistycznych obrazów, interpretujących przeszłość poprzez zawadiacką grę w skojarzenia. Zabawa bardziej przednia niż godziny konferansjerki Stanisławy Ryster i Tadeusza Sznuka razem wzięte. –Ł.Krajnik


–M.Kołaczyk

Nigdy nie byłem wielkim fanem Elbrechta. Pięć pierwszych sekund zmieniło wszystko. Płyta, która może zmienić człowieka? Happiness, jak na swoją długość, jest tak świetnym materiałem, że może coś takiego bezproblemowo dokonać. Jangle, indie, psychodela, dream pop, elektroniczna awangarda i eksperyment. Przejażdżka na wielkim rollercoasterze nieskończonej wyobraźni Elbrechta, pełna eklektycznych zwrotów, łamanych struktur i piosenek wyłamujących się ze sztywnych konwenansów ("Beholde The Eye"). Jorge wydając tak prędko kolejny krążek jakimś cudem zrównał się z już i tak wysoko postawioną poprzeczką ustanowioną tegorocznym LP, dając nam namiastkę nadpobudliwego Acid Westernu odlanego w nieco bardziej melodycznych i miejscami "radośniejszych" od Here Lies barwach w najlepszym możliwym stylu. I niby ostatnie minuty "Trance", wstęp "Innocuous", refrenik "Down In Flames", są urokliwe, ale i tak nie są w stanie zmyć zapachu rozkładających się zwłok kolejnej leżącej na parkiecie depresji Elbrechta ("Cementerio General"). Taki dziki radykalizm w stosowaniu kontrastu i elementu zaskoczenia ostatnio było mi dane słyszeć na wejściu Rogala u Sariusa. Ale okładka o tym wszystkim powie wam chyba lepiej. Mniejsza z tym. Zamykam temat i klikam, już nie wiem, który replay z kolei. Dzięki Pan Jorge, jest Pan bohaterem. –M.Kołaczyk

Polsko-brytyjski producent posługujący się przaśnym pseudonimem felicita, stworzył album dorastający do biesiadnych konotacji jego ksywy. hej! raczy nas typowym dla PC Music, hiperaktywnym, popękanym popem 2.0, przefiltrowanym przez słowiańską wrażliwość. Samplowanie pieśni ludowych być może nie jest szczytem kreatywności, a towarzysząca im pstrokata elektronika odstaje od dokonań megagwiazd wytwórni, ale powiem wam, że ja znajduję tu pewien rodzaj bezpretensjonalnej szczerości pozwalającej mi na ponad trzydzieści minut dobrej zabawy. Prostolinijne podejście Dominika Dvoraka należy traktować jako potrzebny odpoczynek od wywołujących ból głowy, intertekstualnych orgii labelowych kolegów. Plus się należy, nawet jeśli bez specjalnie głośnego aplauzu. –Ł.Krajnik

Może nie zauważyliście, ale właśnie wrócił Mati z kolejnym albumem. Spójrzcie na śliczną, obłędnie kiczowatą okładkę (se zerknijcie wyżej na fragmencik) i już wiecie, co się dzieje. Mati nadal jest tak samo boleśnie pretensjonalny jak zawsze, bity nadal ma właściwie tak samo nijakie jak zawsze (ja lubię prostotę, ale bez przesady), teksty (o Power Rangers, GTA, o zapominaniu albo o tym, że chodzi cały czas w tej samej bluzie; tylko tego odnośnika do wspaniałego debiutu Morgensterna nie mogę mu darować) takie same jak zawsze. Tu mógłbym postawić kropkę, bo co więcej można napisać? Ale chciałbym dodać, że nie ma się co nad Matim pastwić czy coś: on robi swoje, my robimy swoje (też nie będziemy w tej kwestii nic zmieniać), proste. I pewnie jeśli za 25 lat Holak znowu wyda płytę, a Porcys dalej będzie funkcjonował, to wiecie jak to się skończy. –T.Skowyra