Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Indie-synth-funk-popowa pochwała dobrotliwego stalkingu ulicami spowitego ciepłą nocą nadmorskiego kurortu. Do zakochania jeden taneczny krok.
Wysublimowany, post-chillwave'owy tandem z Nowego Orleanu na starcie swojej nowej kompozycji pucuje parkiet w rytm podszeptów sprośnego umysłu Prince’a, aby chwilę potem wjechać na biało z sophisti psych-popowym przekładańcem pożyczonym od lidera Hoops. Diogenes Club mają z tego beczkę.
Nawarstwiony, kandyzowany synth-funk-pop wystrzelony na orbitę wczesnego Phoenix. Typy z 1975 obserwują nieoczywistą trajektorię.
Julian Casablancas wrzuca LSD i jedzie z obłąkanym, spuszczonym z łańcucha prog-synth-funkiem. Środkowy Beck spotyka skutych Tune-Yards.
Zdolny producent z Kopenhagi to kolejny zagorzały fan Sade, który gości na łamach Carpigiani. Duńczyk na solowej ścieżce swojej kariery hojnie inwestuje w luksusowy, odprężający alt-pop zanurzony w saksofonowym blichtrze.
Podejrzewam, że gdyby Arca pod wpływem zajawki na Behaviour Pet Shop Boys skusił się kiedyś na nagranie radiowego, popowego przeboju i do pomocy wybrał sobie kolegę AraabMuzik, to właśnie tak brzmiałby efekt tej współpracy. Stylowy synth-pop XXI wieku bez dwóch zdań.
Wzbudzający konsternację autodiss wsparty rachitycznym funkiem pod wezwaniem ospałego Thundercata niespodziewanie zyskał pokaźne grono sympatyków. Ja od niedawna również do nich należę, mimo że wcale nie chcę być cool.