
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Childish Gambino lub młody Justin Timberlake w świecie lekko psychodelicznego alt-soulu. Niby wiele w swoim życiu słyszałem już takich piosenek, a jednak tej jakoś nie mogę wyrzucić z głowy. Widocznie musi być dobra.
Komentarz czytelnika (Tomek Waśko): Słoneczna przejażdżka skąpaną w promieniach kalifornijską sto piątką w rytmie jizz jazzowej perełki od kanadyjskiego tria aka nostalgia za menedżerem plików opartym na interfejsie tekstowym, będącym powłoką systemową dla systemu operacyjnego MS-DOS. C'mon join the joyride.
Rebecca z Kopenhagi odmalowuje na swoim okołodreampopowym płótnie gotycki, przestrzenny synthwave pod wezwaniem Violens/Chairlift. Wyszło jej wysokiej jakości dzieło sztuki, nic tylko podziwiać.
Znowu wyciągam dla was coś z najgłębszych zakamarków Internetu. A mianowicie zmysłowy, bedroomowy pop (John K., Inc) z refrenem o pięknym akordowym ciążeniu, który gdybym był muzykiem, pragnąłbym skomponować. Ten wydelikacony, nieśpieszny lovesong to też taki utwór, że potem tylko do pościeli wajb typu Barry White.
Kanadyjka z Montrealu śni swój mały, romantyczny sen o miłosnym niespełnieniu na psychodelicznej chmurce tameimpalowskiego indie-funku-popu o saintetienne'owskim zabarwieniu. Kojący, ładnie skomponowany utwór z intrygującą beatelsowsko-orientalną wstawką.
LTE Boys Global w końcu dorobiło się czegoś na wzór hymnu straconego, użalającego się nad sobą pokolenia. Nic dobrego raczej nas nie czeka, ale przynajmniej tu i teraz możemy sobie posłuchać stylowego, błyskawicznie wpadającego w ucho emotrapu z polskich osiedli.
Minimalistyczny post-punkowy podkład to coś, co wyróżnia tę kompozycję pośród innych kawałków tego indie-popowego zespołu z Kanady. Bardzo podoba mi się ta brzmieniowa dezynwoltura, która sytuuje ten wyciszony, smuteczkowy utwór w okolicy co lepszych nagrań The xx.
Forma piosenkowa rozciągnięta na blisko 9 minut to dość karkołomny pomysł, ale w przypadku tego popołudniowego, łagodnie snującego się indie-popu z lekkim bluesowym odchyleniem taki wybór okazał się bardzo trafiony. Piękna, sensualna demarcowszczyzna na długie jesienne wieczory.
Muchy (Szymon): Lepsze niż całe Low In High School razem wzięte, co cieszy o tyle, że jak nieść ogień w nowe pokolenie, to taki co się tli chociaż. Do tego śpiewa mniej więcej jak na wysokości Bona Drag, czyli ponad dwie dekady temu. No I śpiewa sobie identyczne chórki przed refrenem, jakie zaproponowałem ostatnio na próbie. Wtedy się śmiali. Teraz płaczą.