
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Debiutancki singiel nowego polskiego zespołu to wakacyjne, marzycielskie połączenie twórczości Unknown Mortal Orchestra, Tame Impala i gitarowego wcielenia Toro Y Moi. Bardzo fajnie ta trójka zaczyna, ale zobaczymy, co przyniesie przyszłość, niemniej akurat w ich przypadku jestem optymistą.
Bardzo kojące są te leciutkie kawałki wygadanej mieszkanki Chicago. Działalność Noname jest wybawieniem dla tych wszystkich, którym w dzisiejszej muzyce brakuje delikatnego, kobiecego rapu na soulowym, odnoszącym się do twórczości Eryki Badu fundamencie.
Molly nareszcie nie brzmi jak kobieca kopia Johna Mausa i fajnie. Szwedzka femme fatale nastrojowego noir-popu postawiła tym razem na nieco więcej ciepła i wzięła się za sofciarski synth-pop pod wezwaniem bardziej kanciastego Tops. Piwniczne, konturowe Fleetwood Mac.
Ekipa Healy'ego to chyba jedyny znany mi band z pierwszych stron gazet, który z taką łatwością łączy chorobliwą wręcz erudycję ze słodką, stadionową teen-popowością brzmienia. Nowy, inspirowany toksycznością sławy album to ich kolejny sukces, a pop-jazz-soulowe, wzruszające "Sincerity Is Scary" to jedna z najlepszych ballad tej pełnej sprzeczności brytyjskiej kapeli.
A teraz niespodzianka, czyli syntezatorowe, nostalgiczne wyznanie miłosne świeżo upieczonego męża, który terminował kiedyś w niemieckim dance-prog-popowym zespole Panda People. Kameralny, bedroomowy synth-pop stworzony do romantycznych kolacji we dwójkę. Urokliwa, niepozorna hybryda Johna K. z Junior Boys.
Młody Filipińczyk z drobną pomocą typków z The 1975 przeszczepia wczesnozerosowe, idmowe patenty do popowego mainstreamu. Totalnie nie mogę oderwać się od tego dźwiękowego hologramu Schneidera TM i Dntela wprzęgniętego w radiowy format.
Świeży singiel załogi Matthew Healy'ego to w warstwie lirycznej istny rollercoaster popkulturowych nawiązań (Lil Peep, Kanye West, Donald Trump), ale pewnie miałbym to gdzieś, gdyby nie było to interesujące pod względem muzycznym. Ktoś mógłby się skrzywić, ale ja wciąż bardzo cenię ich nieco przedramatyzowany, czerpiący z wielu źródeł synth-pop o stadionowym potencjale. Jakie czasy, takie Wham!.
Ani myślę stroić sobie żartów z Ramony, kiedy chwyta za keytar i odstawia Dam-Funka w skumulowanej, zwartej do granic wersji. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę usiedzieć w miejscu. Prawdziwy funkowy klejnot.