Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Art-popowy Superorganizm coraz agresywniej się rozprzestrzenia. Flaminglipsowy wirus ery cyfrowej znalazł dla siebie niezwykle przyjazne środowisko.
Moja ulubiona azjatycka nadzieja future-popu wysyła maksymalistyczną pocztówkę walentynkową z krainy poptymistycznego spełnienia. Happy Valentine’s Day wszystkim popowym nerdom.
Kaytranada mógłby już przestać tak bezwstydnie wymiatać za konsoletą. Co bit, to strzał w sam środek tarczy. Jeśli powstanie kiedyś polski fanklub Kajtry, to już zawczasu zgłaszam swoją kandydaturę na prezesa.
Uroczy, bezpretensjonalny indie-pop zmagający się z tematem paraliżującego poczynania zauroczenia. Granie pod rękę z mniej wysublimowanym Exit Someone.
Kipiący stłumioną złością, eksperymentalny post-grime kolidujący z wczesną twórczością Rascala momentalnie podnosi poziom adrenaliny. Nowy angielski rap ponownie ciska gromy.
Sidekick gwiazd sceny alt-r'n'b zawstydza swoich pracodawców oldskulowym funkiem w stylu Bernarda Wrighta. Kobieto, dzwoń do niego, bo nabawię się dyskopatii bioder.
Ten zaraźliwy, piętrowy disco-pop o glamowych inklinacjach z outrem przypominającym wyimaginowaną kolizję chwaszczącego post-punku Suicide z EDM robi kiełbie we łbie. To się nazywa powrót!
Czy to zagubiony hicior mistrzów wakacyjnego nu-disco, Classixx? Jednak nie, ale i tak z wielką chęcią posłuchałbym tego w H&M-ie.
Wojtek, to twój rok, wy powiedzcie kto, wszedł tutaj na tron, no powiedzcie kto? A potem się obudziłem z nakręconym polskim Travisem Scottem na słuchawkach. Motywujący shit.
Młoda raperka o aparycji przywodzącej na myśl miks Ariany Grande z Cardi B z werwą sunie po schludnym, minimalistycznym bicie. Na waszym miejscu nie spuszczałbym z niej oka. Jeszcze będzie o niej głośno, zapewniam.