Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Małgola wkłada sobie pod hatherleyowski (pamiętacie jeszcze o Charlotte?) język klimatyczny, lo-fi-synth-popowy antydepresant. Zalecam systematyczną aplikacje tego bartosiewiczowo-elliottowskiego leku na złamane serce.
Oto co się wyprawia, gdy gangsterka wjeżdża za mocno na lśniącej, wypieszczonej lawecie. DJ Carpigiani od uporczywego mielenia ma odciski. "Kryształ na grudzie błyszczy jak miliony monet".
Mac DeMarco na niwie queerowego, krwawo-pomarańczowego neo-soulu. Toronto i okolice Pojezierza Pomorskiego uwiedzione zmysłowym falsetem.
Najlepsza raperka w historii niczym Bruce Lee karate mistrz pokazuje Cardi B miejsce w szeregu. Podrażniony King Kong patrzy z lubością na zgliszcza marketingowej machiny.
Muchy po latach wracają do oryginalnego składu i znowu wszystko inne robi się nieistotne. Dajcie im się na powrót sterroryzować.
Ogarnąłem dla Was jeszcze ciepły album Kylie, żebyście i Wy nie musieli się sparzyć. Zdecydowanie odradzam, ale jeśli już koniecznie musicie się zaznajamiać z tym gorącym kartoflem, to skupcie się na indeksie jedenastym, pod którym kryje się zdatne do kilkukrotnego ripitu, gorączkowe disco-country.
Ceniona artystka country wykazuje tym razem nieco bardziej elastyczne podejście do swojej muzyki. Kacey wsiada więc na wysokiego konia uładzonego disco i pędzi galopem w stronę twórczości Natalii Imbruglii.
Skandynawski, niebezpiecznie uzależniający electro-pop na bogato. Albo inaczej, disco-house’owa hybryda na łasce zaborczej linii basowej.
Zwiewny, wysublimowany indie-pop na tropie przywdziewającego kardigan Demarco. Dziewczyńska, ujmująca delikatną finezją muzyka u progu zakwitającej ukradkiem wiosny.
Fototapeta Mariana Kowalskiego w formacie erudycyjnego emo-rapu, czyli najbardziej pretensjonalne gówno, jakie usłyszycie w tym życiu. A propsuje to młody artysta jak Chris Ott.