Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Antymaczystowski, uwikłany w płeć hymn w lekko fioletowym odcieniu funkowych wyczynów duetu producenckiego Jimmy Jam/Terry Lewis. Panseksualny, przenoszący do linndrumowych lat osiemdziesiątych wehikuł czasu z Damonem Riddickiem za sterami.
Może jednak będzie coś z tego wiecznie odwlekanego Tommy'ego. Posłańcy smutnego, idiosynkratycznego disco ponownie głoszą nokturnową, depresyjną nowinę, na dźwięk której czuję mrowienie w karku. "Trochę Kylie Minogue pod osłoną shapirowskiej, ponuro rozświetlonej lśniącymi synth-riffami nocy" – dzwoni podjarany kuzyn zza czarnej ściany, dzwoni kuzyn...
Clairoizacja sceny muzycznej postępuje w zastraszającym tempie, ale to nic nie szkodzi, skoro stoją za nią coraz lepsze piosenki. Ugfunkowione, nareszcie pozbawione bedroomowej nieśmiałości “4EVER” to jak na razie piosenkowy peak uroczej bostonki, w którym wszystko jest na swoim r'n'b-popowy miejscu.
No nie jest to najświeższy towar, ale słucham sobie styczniowych, zajebistych nutek, no bo jestem samolub i nie podam Ci nowości na tacy, przynajmniej nie w tym wpisie. Hymniczny, nsfworkowy synth-electro-funk pod auspicjami seksualnego wyzwolenia w cieniu Statuy Wolności. Ostrzegam, wysoki współczynnik powtarzalności, jeden raz to stanowczo za mało.
Osobiście nie mam nic do Cardi B, ale nachalna, rozpędzona do granic absurdu machina promocyjna, która za nią stoi, trochę odbiera mi smak życia i skupia w sobie jak w soczewce wszystkie wady współczesnej krytyki muzycznej. Może i mam tu do czynienia z typowym curatorcore'em, może i Cardi średnio rapuje (nowy 2Pac? Tjaa) , ale "I Do" ma to gdzieś i robi robotę swoją bezczelną pewnością siebie i charakterną przewózką Solany w refrenie.
Zdystansowanie i lodowatość Portishead roztopione w duchocie splątanych ciał. Neo-soulowe, namiętne wodzenie na d'angelowskie pokuszenie.
Zawiedzeni tegorocznymi, post-country'owymi singlami Kylie Minogue? Nie rozpaczajcie, bo zaślubiona przebojowemu uk garage’owi Camden przybywa na ratunek. Tak brzmiałby najnowszy przebój Australijki, gdyby Nakata do spółki z Shift K3Y wzięliby go w producenckie obroty.
Pastelowy, synth-r'n'b-popowy bit bezbłędnej Anny Żmijewskiej sprawia, że w mig wyłączam się na wszelkie problemy tego świata. Woziłbym się z tym po Mieście Aniołów w GTA.
Skryty za chillwave'ową mgiełką house pod kilkudniową, ekstatyczną imprezę wieńczącą istnienie świata. George chce, żebyście zatracili się w tańcu tak, jak gdyby jutra miało nie być.
Zupgrejdowana wersja młodej Lily Allen wprzęgnięta w jaskrawy, post-pcmusicowy świat. Jazz-koktajlowy, sielankowy mostek na dodatkowy plusik.