Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ludzie, co się z wami stało, że tak narzekacie na nowego Deerhunterka, przecież jest spoko. Oczywiście, nie ma na tej płycie żadnych innowacji, psych-krautowych jazd z początków kariery, ale wciąż znajdują się tu świetnie napisanie, świadome siebie kompozycje. Weźmy choćby taką nostalgiczną, pianistyczną balladę, która kryję się pod indeksem piątym, naprawdę, jest się do czego przyczepić?

Już pierwszego lutego Leon wyjeżdża ze swoim debiutanckim dj-kicksem dla !K7 Records, na co czekam z wielką niecierpliwością. Tym bardziej, że zajawka tego miksu wskazuje na odejście od starannego, medytacyjnego muzaka na rzecz bardziej bezpośredniego, kinetycznego lo-fi house'u. Oj będzie tańczone.
Miś Panda w absurdalnym, niedorzecznym klipie Deana Blunta znowu z ochotą pluska się w mętnej wodzie po Beach Boys. Chciałoby się ponarzekać, ale za bardzo nie ma na co, bo to dostojne połączenie wilsonowskich melodii z czymś na wzór muzyki konkretnej nie ma w sobie praktycznie żadnej skazy.
Bardzo kojące są te leciutkie kawałki wygadanej mieszkanki Chicago. Działalność Noname jest wybawieniem dla tych wszystkich, którym w dzisiejszej muzyce brakuje delikatnego, kobiecego rapu na soulowym, odnoszącym się do twórczości Eryki Badu fundamencie.
Średnio lubię Weeknda, jest dla mnie zbyt krawędziowy albo jak twierdzi moja znajoma, posiadł on rzadką umiejętność bycia jednocześnie najgorszym i najlepszym na świecie w obrębie jednej kompozycji. Akurat w przypadku "Lost In The Fire" jest tym lepszym sobą, w czym skrzętnie pomaga mu francuski producent o za długiej ksywce, który przenosi go do alternatywnej rzeczywistości, gdzie dostaje kosza na domówce u Kanye, bądź ma halucynacje z przećpania.
Sporo czasu spędziłem w zeszłym roku z piosenkami LSO, ale jakoś żadna nie przekonała mnie na tyle, żebym mógł ją z czystym sercem umieścić wśród propozycji do listy, a może po prostu trochę przytłoczyła mnie ilość kontentu. Na szczęście w 2019 nie mam takich problemów, bo już pierwszy tegoroczny utwór tego najoryginalniejszego polskiego zespołu przepalił mi styki, a zwłaszcza jego eksplozywne prog-dnb-trap-popowe zwieńczenie, po którym zrobiło mi się ciemno przed oczami. Knower na środku ostródzkiej tundry.
Rycerzyki (Michał Mierzwa): Cocteautwinsowy wokal, wkręcająca się w głowę melodia (zwrotko-?)refrenu, fajne harfowo-mandolinowe brzmienia i rozpędzona końcówka jak z tych bardziej madchesterowych numerów The Smiths. Ten singiel z ładnej, momentami nieco kojarzącej się z Broadcast płyty walijskiej piosenkarki Gwenno towarzyszy mi już od początku roku (dzięki Tutaj są smoki za rekomendację) i zawsze dobrze mi się do niego wraca. Polecam.
Rycerzyki (Aleksander Margasiński): Piosenki The Beths urzekają, bo w slackersko radosny i lekki sposób opowiadają o sprawach, które zwykle są źródłem jednoznacznego przygnębienia – o niepewności siebie, zakochaniu, które akurat przypadkiem tą niepewność wzmacnia, antycypacji porażki; o apatii i o pomysłach, by może w ogóle sobie to wszystko darować. A jednak, teksty Liz i muzyka zespołu sprawią, że choć być może masz podobnie, na moment spojrzysz na swoje rozkminy z przymrużeniem oka i poczujesz się lżej, bo trudno jest nie dać się ponieść tym łobuzerskim, pełnym słonecznych hooków gitarowo-popowym numerom.
Rycerzyki (Maciek Pitala): Specyficzny puls i lekko akwatyczny klimat tej delikatnej i zwiewnej piosenki sugerują, że być może mamy tu do czynienia raczej z jakimś zaginionym (i szczęśliwie odnalezionym) nagraniem Stereolab, niż z utworem długowłosych rekonstruktorów psychodelicznego rocka. Z oczywistych względów nie mam pojęcia o czym chłopcy śpiewają, ale wyobrażam sobie, że to z pewnością musi być coś o jakimś shintoistycznym bogu, który postanowił czmychnąć na chwilę ze swojej świątyni i wybrał się do łaźni, a podczas kąpieli nucił sobie wesoło linię basu z tego kawałka. Wcale mnie to nie dziwi.