Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Louis trochę posmutniał, ale zupełnie mu to nie przeszkadza w komponowaniu kolejnych szlachetnych, bardzo ładnych piosenek, które dostarczają samych przyjemności wszystkim uzależnionym od niebanalnych progresji poptymistom. W drugim singlu promującym płytę w Brainfeederze (gość w końcu doczekał się należytego doceniania) gruntownie wykształcony muzycznie Kalifornijczyk stoi na kojącym rozdrożu między beachboysowskimi harmoniami a thundercatowskim jazz-soul-popem. Ten to ma szczęście, bo obojętnie w którą stronę pójdzie, to i tak będzie dobrze.

Może i Robyn nie było na scenie aż osiem lat, ale w twórczości Szwedki niewiele się w tym czasie zmieniło, bo na jej comebackowym singlu wciąż obcujemy z mechanicznym, kanciastym dance-popem o repetycyjnym charakterze. Jednak nie poczytuję tego jako wady i bez wstydu wrzucam sentymentalny numer mojej skandynawskiej faworytki (debiutancki longplej oczywiście najlepszy, choć tam było zdecydowanie więcej r’n’b) na rotację.
Kanadyjski sztukmistrz konsolety zdaje się wypychać zwiewny, nieco organiczny micro-house Four Teta na mocno oblegany parkiet. Skoro już podczas odsłuchu w domowych pieleszach jest ciepło (a jest, przynajmniej mi), to na Offiku może być prawdziwy ogień!
Zeszłoroczne objawienie w obrębie smutnawnego, rozemocjonowanego art-r'n'b-popu oddaje swój numer pod baczną opiekę jak zwykle degenerującego tkankę brzmieniową Blake’a. Efekt jest co najmniej intrygujący. Ponadto jeśli szukacie odpowiedzi na pytanie, czy androidy śnią o miłosnych podbojach, to tu ją znajdziecie.
Prostolinijne, żwawe indie naznaczone delikatnym wpływem brytyjskiej nowej fali, przy którym z pewnością miło będzie sączyć rozwodnionego browarka w katowickim plenerze. Jeśli darzycie sympatią R.E.M., The Drums lub fantazjujecie o alternatywnej, radośniejszej wersji Joy Division na antydepach, to raczej się nie zawiedziecie.
Dopiero niedawno odkryłam perełkę w postaci Cleo, która wpasowuje się idealnie w mój gust muzyczny. Momentami chórki i sam wokal przypominają Solange czy Lion Babe, przez co nie mogę przestać jej słuchać.
To chyba moje największe odkrycie tego roku. Wcześniej się na niego nie natknęłam, więc tym bardziej jestem wdzięczna za kanał Colors Berlin, który za każdym razem dostarcza mi nową muzykę, w tym właśnie tego pana. To tak jakby zmiksować ze sobą: J Cole'a, Franka Oceana i Andersona Paaka w jedną postać.
Jestem wielce oddana JMSN od kiedy tylko usłyszałam jego utwór "Fuck U". Wysoki głos i refreny, które ja zapamiętuję w chwilę, sprawiają, że za każdym razem, jak JMSN wydaje jakiś nowy utwór, u mnie ląduje na reapicie przez długi czas. Tak samo w tym przypadku, "Talk Is Cheap" pojawił się w sieci dopiero kilka dni temu, a ja raczej nie przestanę go zapętlać. HOT HOT HOT