Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jeśli tęsknicie za początkiem lat dziewięćdziesiątych, za czasami świetności MTV i grunge'u, to najnowsza surowa, zgrzytliwa propozycja brooklyńskiego bandu powinna Wam przypaść do gustu. "Heaven" to zwarty, popowo sformatowany noise-rock, w którym mieszają się wpływy Breeders, Pixies i Weezer. Niczego sobie retromańska grzałka.

Kurde, ten joint niewiele ustępuje highlightom z pierwszej Kulturki, o ile w ogóle. Głównym prowodyrem tego future-trapowego zamieszania jest pocięty, start-stopowy bit, na którym wyrazisty bas wykręca jakieś pojebane piruety. Huba Buba w czasach rozszerzonej, post-migosowej rzeczywistości.

Wes jest surowy jak tatar, ale właśnie dzięki temu zyskał szacunek na dzielni. "Gmail" to próbka przeklętego brutalistycznego trapu z wgniatającą w ziemię nawijką (osiągającą swój zenit na wysokości 1:35). Więc lepiej sprawdźcie pocztę i nawet nie próbujcie szukać w folderze ze spamem.
Okularnik z Compton elegancko sunie po acid-house'owym, disco 70sowym biciku, który z wierzchu przypomina produkcje Yaeji. Tak że głosujcie, a potem na parkiet vibe typu młody Barry White.


Na Reni zawsze można liczyć. Jej nowy album zaczyna się wprost znakomicie, pierwsze trzy utwory to prawdziwe popowe cymesy. A ostatni z nich to przestrzenny, trance'owy dance-pop, który koi zbolałe serca uwięzionych w cyfrowym świecie melancholików. Poptymizm bez filtra.
Ostatnio kolega pytał mnie, czy znam kogoś, kto wesołą muzykę okrasza smutnym tekstem, niestety dopiero po czasie doszedłem do wniosku, że uprawiający zaawansowaną demarcowszczyznę Pablo jest tu wyśmienitym kandydatem. Pogodny, żwawy indie-pop o samotności. Można? Można.