Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Tortoise wrócili z nową płytą. To zawsze miło, bo to na luzie jeden z moich ulubionych zespołów, ale nie będę się za bardzo wgłębiał w ich twórczość, bo znacie ją przecież dobrze. Na siódmym albumie tej zacnej grupy z Chicago nie ma katastrofy jak chce część krytyków, ale daleki jestem również od stwierdzenia, że The Catastrophist może w jakimkolwiek stopniu równać się z wybitnym tryptykiem tej grupy z lat 90., a nawet wydanym na początku ubiegłej dekady Standards. Z jednej strony redukcja progresywności charakterystycznej dla Beacons Of Ancestorship wyszła im na dobre, ale cały czas odnoszę wrażenie, że obcuję z kliszami starych kompozycji, no ale tego mogliśmy się przecież spodziewać. Kiedyś robili to lepiej, o kilka poziomów lepiej. Są jednak na tej płycie numery, które zahaczają o świetność, jak chociażby nasycone wieczorną neurozą "Hot Coffee” czy avant-jazzowa impresja "Tesseact”, gdzie w końcówce zespół z Wietrznego Miasta brzmi tak, jakbym sobie tego życzył (ach ta skwiercząca gitara Jeffa Parkera, perka McEntire’a i basowe podrygi McCombsa). To zdecydowanie najmocniejsze numery na tym krążku, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby takie "Ox Duke”, "Shake Hands With Danger” czy tytułową kompozycję – wciąż są to dobre numery! Pięć udanych kompozycji z jedenastu to i tak spoko, ale wciąż pozostaje niedosyt. Po co był panom bluesujący "Rock On” czy napisana na wzór numerów Yo La Tengo senna ballada "Yonder Blue”? Tego nie wiem, ale zdecydowanie nie są to utwory, o których będziecie śnić nocami. Reasumując: niezła płyta, ale czy wnosząca coś odkrywczego, świeżego i w końcu świetnego pod względem kompozycyjnym do i tak znakomitego katalogu wydawniczego Amerykanów? Z pewnością nie. –J.Marczuk