Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Kanadyjska formacja zebrała za swój debiutancki, wydany w styczniu self-titled spory bukiet bandcampowych propsów, więc od siebie do tej beczki miodu dorzucam łyżkę dziegciu. Bo choć Tallies serwują kilka wpadających w ucho melodii ("Not So Proud", "Mother"), a zdecydowany highlight płyty ("Midnight") w rozczulający sposób odsyła do tęsknego wajbu The Sundays, to po chwili słuchania obraz albumu całkowicie się rozmywa: bas przestaje się kleić, janglujące riffy ulegają wypłaszczeniu, a przesłodzony wokal Sary Cogan traci swoją świeżość, topiąc się w monotonii. Nie jest to jakieś złe wydawnictwo – raczej rzemieślnicza sprawność w tweepopowo-smithsowskiej plecionce, przeciętność nieprzystająca do oczekiwań i drugi dream-popowy garnitur. Dla fanów gatunki – czemu nie; w przeciwnym wypadku trochę szkoda czasu. –W.Chełmecki