Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Ostatnimi czasy jesteśmy świadkami nowej fali ekscytujących, młodych punkowych zespołów z Wysp Brytyjskich, które swoim wigorem i niedyplomatyczną postawą zamierzają podbić świat. Wśród tej chmary znajdują się prawdziwe perełki, z czego dwie z nich – Idles i Shame – można było doświadczyć na żywo na zeszłorocznym OFF Festivalu. Aż ciężko stwierdzić, którzy z nich pozamiatali bardziej. Idles w zeszłym roku wydali wyborny debiut naznaczony rewoltą i nieokiełznaną wściekłością, dlatego z niecierpliwością czekałem na to, co ci drudzy będą mieli do powiedzenia. Na szczęście, Songs Of Praise wysłuchałem z wypiekami na twarzy. To, co wyróżnia chłopaków z Shame, to przede wszystkim naprawdę wysoki poziom songwriterski. Bunt buntem, ale kiedy za nim idą zapamiętywalne, nośne refreny i złożone, zróżnicowane pod względem tempa i nastroju utwory, to naprawdę pomaga w przekazie. Roztrzęsione gitary uzupełniają szyderczy i jednocześnie porywający ryk frontmana Charliego Steena, którego parszywa maniera głosu przywołuje na myśl klasyków gatunku. Jego usta wyciągają sylaby z jakimś chorym zachwytem. Każdy wers o konsumpcjonizmie czy konformizmie jest wypluwany z taką siłą, że praktycznie czuć krople uderzające w twarz. Bardzo imponuje mi w jak sposób została rozłożona tracklista tego albumu. Niepokojący opener, artyleria singli, chwila wytchnienia w postaci "The Lick", po czym kolejna seria energicznych, sprytnie rozłożonych utworów, spośród których nie sposób wskazać wypełniacze. Chłopaki swoim bezczelnym wizerunkiem idealnie komponują się z prosiakami, wspólnie zdobiąc okładkę albumu. Taki jest też ich album: momentami może zbyt wygładzony, ale dający nadzieję na świetlaną przyszłość dla brytyjskiego punka. Mark E. Smith byłby dumny. –A.Kiepuszewski