
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Kto by pomyślał, że flet w 2017 roku przeżyje swój renesans w muzyce popularnej? Od trapowych raperów z Atlanty (Future, Migos, 21 Savage) czy Drake'a i Kodaka Blacka aż po Björk, ten instrument dęty szturmem podbija serca muzyków i słuchaczy na świecie. W czwartej odsłonie pięcioalbumowego, kuriozalnego projektu zwariowanych Australijczyków z King Gizzard & The Lizard Wizard flet również ma swoje cameo. Subtelnie przewija się przez utwory, dodając całości kolorytu. Choć wydanie pięciu albumów w ciągu roku w dzisiejszych czasach może się wydawać absurdalne, chłopaki z Gizzard konsekwentnie dążą do zrealizowania postawionego przez siebie celu, z lepszym lub gorszym skutkiem. Poprzedni album, Sketches Of Brunswick East, stanowił jedynie ciekawostkę dla fanów, i co najwyżej był do puszczenia sobie w tle. Luźno skontruowane utwory raczej nie powalały, a momentami mocno się dłużyły. Na Polygondwanaland każda nuta jest zaplanowana i przemyślana, co ma ogromny wpływ na ogólną jakość kompozycji. Raczej należy myśleć o tym albumie jako o holistycznym, złożonym dziele, niż o standardowym zbiorze utworów. Piosenki płynnie przechodzą w siebie, budując frapującą całość. Najnowszy album King Gizzard to absorbująca słuchacza, muzyczna odyseja, która w odróżnieniu do Nonagon Infinity z zeszłego roku jest zróżnicowana i wielowymiarowa, a przede wszystkim sprawia frajdę słuchaczowi. Gdyby tylko częściej stawiać jakość nad ilość, to byłoby już naprawdę ekstra. –A.Kiepuszewski
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.