Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Na Ruins Liz Harris odłożyła akustyka w ciemny kąt, usiadła przy pianinie i wyobraziła sobie, że jest Erikiem Satie. Tak przynajmniej twierdzi zachodnia krytyka i ja się z tym zgadzam, o ile odpowiednio grubą kreską podkreślimy słowo "wyobraziła", bo skrajnie introwertyczna propozycja Grouper owszem, ma w sobie coś z nokturnowej, satie’owskiej melancholii, ale – cytując Borysa z jego ćwiartki o Syro – "kunszt jego motywików to inny kosmos". Początkowo miałem w ogóle nie słuchać tej płyty, w myśl tego, co pisałem w przewodniku po tegorocznym Unsoundzie, ale złamałem się pod wpływem wszechobecnego hype’u – jak się okazało, jednego z najbardziej nieuzasadnionych w przeciągu kilku ostatnich miesięcy. Nie chcę przez to powiedzieć, że to jakiś zły krążek. Chcę przez to powiedzieć, że Harris lepiej wychodzą gitarowe drone’y niż nie-gitarowe nie-drone’y i zeszłoroczne The Man Who Died in His Boat cenię sobie znacznie wyżej. Szanuję wyciszenie, pewną harmonię tego nagrania, szanuję również dość ciekawą narrację w "Lighthouse", ale na dłuższą metę laska trochę przymula i z szacunku do swojego czasu raczej nie skuszę się na kolejne odsłuchy. -W.Chełmecki