Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Dwóch artystów związanych z szeroko pojętą sceną eksperymentalną postanowiło nagrać ni to hołd dla wczesnego, ulicznego hip hopu z polskich blokowisk, ni to pastiszową beczkę z czasów i środowisk minionych. Tyle planów, a jaki jest finalny efekt? Piernikowski brzmi jak Eldo parodiujący Bąkowskiego z Niwei, a Etamski jak lo-fi Szczęsny z Niwei parodiujący chłopaczków z Małych Miast, czyli kolejny galeryjny alt-rap do kolekcji. –K.Michalak

Ciężka życiówka przewinięta w gasnącym cieniu popołudniowej ramówki RTL 7. "Umelodyjniony" przez notoryczne rozciąganie do granic możliwości wszelkich samogłosek w pierwszych dwóch sylabach wyrzucanych słów, Szpaku dostarcza z taką pewnością siebie, jakiej w tym kraju zdecydowanie brakuje. Bez zbędnych pep talków i mechanicznego klepania po plecach ziomków ze składu. Samoświadomość gościa jest tak ogromna, jak jego ograniczenia. Młody Simba, sprawiający wrażenie świadomego własnych przymiotów, z zupełnie niezrozumiałych powodów zawęża swój horyzont, tak że staje się on nieskończenie małym punktem. W zasadzie zamyka się we wszystkich odcieniach szarości licznych klatek schodowych. Przed BOR-em i Paluchem mieliśmy rapera nie tak monotematycznego. Dziś się raptem przedstawił, rozpisawszy swoje siema na dziewięć indeksów. Mocno kibicuję, bo quequality rzeczy się tu dzieją, głowa do auto-tune'a stwierdzona, ale kreskówkowa nostalgia chyba nie może trwać wiecznie. Więcej mięsa, Szpaku!–W.Tyczka
Chiraq, Chiraq, Chiraq! Tajemnicą poliszynela jest to, że Vic Spencer, czyli gość z takim przebiegiem, biznesowym stażem czy pozycją w chicagowskim podziemiu dopiero teraz zaczyna pukać do drzwi szerszej siatki odbiorców, ustępując do tej pory miejsca młodszym (czy zdolniejszym? jeszcze nie wiem) kolegom: Mensie i Chance'owi. Na swoim bandcampie pisze, że The Cost Of Victory jest idealną propozycją dla fanów Dooma, Sean Price'a czy ODB i tak, tak, na pewno czuć tu pierwiastek każdego z nich, mimo że np. za tym drugim (poza Heltah Skeltah) w ogóle nie przepadam i nigdy nie kupowałem kultu jego ciętego języka. Inspiracja Doomem najbardziej uwydatniona jest w szkielecie podkładów do kilku pierwszych numerów na mikstejpie, gdzie zastosowane zostało to charakterystyczne, typowe dla Daniela operowanie samplami; zagęszczanie ich, powielanie, odtwarzanie, nakładanie na siebie i rozciąganie jednego motywu do granic możliwości, no i, co również bardzo istotne, poświęceniu kilku gościnek swojemu alterego – Vicowi Greenthumbsowi. Może nie skoczne, może nie energiczne, ale dzięki komiksowemu klimatowi dobre. Naprawdę dobre. –R.Marek

Rapowy ulubieniec facebookowych grupek, pejów i RYM-ów, robiący w środowisku zamieszanie, na jakie zasługuje, wśród ilości ludzi, na jaką zdecydowanie nie zasługuję (że jest ich tak mało dla uściślenia), wydaje niezwykle krótki album o rozmiarach EP-ki, który tym razem, ku wielkiemu zawodowi, nie spełnia wysoko postawionych oczekiwań narosłych po świetnym i eksperymentalnym Big Fish. I ta antypatia w stosunku do nowego Vince'a nie jest spowodowana tym, że Staples decyduje się na porzucenie ambitnej drogi dziwacznej deformacji rapowej formy elektroniczną podbudową na rzecz powrotu do korzeni ucieleśnionych we wskrzeszanych mirażach dawnych napięć Bloodsów z Cripsami i napędzającej ich działania g-funkowej stylistyki. Sarkastyczna zabawa radiowym konceptem też nie jest czymś, za co rzuciłbym kamieniem w ambitnego rapera, zwłaszcza gdy na jej podstawie budowany jest odświeżający oddech kierujący płytę na cel posiadania chwytliwych bangierów i "przyjaznych" dla wcześniej wspomnianego radia melodii, w nieco ironiczny sposób odmalowanych zimnymi szorstkimi barwami. Jednak jak na tak postawione zadanie, to oprócz genialnego refrenu "Don't Get Chiped", openera i świetnego zakończenia, większości utworów zbyt mocno zlewa się w jedną masę, a w całość wkrada się lekkie odczucie zawodu. Ale nic się nie bać, FM! jest jednym z tych albumów, który niezwykle zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem, więc na pewno nie można powiedzieć, że jest tu przeciętnie. Vince wciąż zjada połowe sceny, ale jak na umiejętności, dotychczasową dyskografię i inteligencje rapera – mamy tutaj niestety lekki regres, któremu mimo wszystko naprawdę warto się przyjrzeć. −M.Kołaczyk

Pytanie retoryczne: czy dalekie echo Roberta Wyatta w openerze kradnie moje serce? Jednak tym, co naprawdę przykuwa uwagę w soil, jest gra przeciwieństw: abstrakcyjna produkcja Katie Gately i Clamsa Casino zestawiona z szarżującym Josiahem, subtelny brak umiaru. Albo inaczej, uciekajmy od wykluczającej binarności – mówmy o proliferacji kontrastów, by nieumiejętnie grasować językiem w poszukiwaniu popękanego podniebienia muzyki. Więc może skandaliczna grafomania (jak przed chwilą), estetyka przesady, estetyzowanie przesady. Ale też odrzucenie ciperskiego-maczystowskiego neo-soulu, pocałunki kradzione nieprzysiadalności awangardowego r'n'b. I jeszcze zanurzenie w historię muzyki, najładniej zaśpiewane słowo w tym roku (przedłużone bicie serca w wonderowskim "bless ur heart"), albo grubo ciosany, raczej piękny "cherubin", który przy słowach "Making love to you is my job" pozwala pomyśleć, że to odpowiedź na morrisseyowskie "I've never had a job because i've never wanted one". Niech ten debiut rezonuje długo, tak jak wibracje w jego głosie; niech męczy jak drapanie w gardle u niżej podpisanego, gdy Wise śpiewa: "I called all your ex-boyfriends and asked them for a kiss / I needed to know if they still carried your fragrance". Westchnienia czasami mogą być słowami. –P.Wycisło