Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
To ja może – zamiast argumentować dlaczego Santigold na 99 Cents chciałaby być popową idolką miłośników Gang Gang Dance, a jest tylko takim-takim echem M.I.A. i Grimes – zajadę anegdotką: ostatnio odprowadzałem zajebanego jak szpadel najlepszego kumpla do domu. Przyjaciel gibał się na wszystkie strony, mylił kierunki i sylaby, omal nie zsunął się ze skarpy. Jako że miał też przy tym dobry humorek, umilał nam wędrówkę muzyką ze swojego Samsunga. Pod koniec drogi puścił Santigold, a właściwie ja puściłem na życzenie, bo akurat nie dawał rady trafić w ekran. Na pytanie co mu się w tym podoba, długo nie umiał znaleźć odpowiednich słów. Po dłuższej rozkmince zakomunikował w końcu: "nO boe to-tHHOo-to jest takiije sp-spokhhho". Koniec anegdotki. –W.Chełmecki

"Jak liście spadły słowa...". No tak, to płyta, której treść można zawrzeć w (...) (polecam wyguglować). Kto mu robił bity? Sylwia Grzeszczak? Tomson i Baron? Tak czy siak, ambitnie... HIP-HOPOWY skit w Voice Of Poland, motywy jak Xena Wojownicza Księżniczka albo Conan Barbarzyńca (tytułowy), nieco góralszczyzny w "Młodym Welesie" (a może to jakiś tribalowy new age?), trochę archaicznych dubstepów i komiczny nu trap.
Sarius ma timbre przejętego gumisia, ale i na tym można zbudować wspaniałe rzeczy. Niestety nawijka pasuje tutaj do miejsca pochodzenia. Pierwszy Dzień Po Końcu Świata to muzyka chujowych klubów dla spoconych, nafetowanych ludzi; typowy Mariusz (sorki, poleciałem anegdotami z PKP, ale czasem "liczy się pierwsze wrażenie") wkręcił sobie bycie zdystansowanym, depresyjnym artystą-ogarniaczem, który "z niejednego pieca chleb jadł", w dodatku rapuje (mówi?) czasem jak podejrzany typ dyszący do słuchawki, głos momentami się łamie, ale trzeba jakoś zrobić r&b zaśpiewy, które są tutaj jedynie ohydnymi dropami. Nasz artysta "z dystansem patrzy na środowisko warszawskich imprez", ale nie trafia, bo jak już zaznaczył Fiodor w "Graczu", są tylko dwie postawy wobec ruletki: albo udawany dystans połączony z nerwowym śmiechem (momenty zawahania w głosie – bezcenne), albo plebejskie pójście na całego. Cóż, w pewnym momencie pada tekst "nic nie czuję na zawsze", ale spokojnie, widzę jakieś szanse: proponuję po prostu w końcu poczuć i wyciągnąć ten kij z dupy. –J.Bugdol

Człowieku, jak ja się cieszę, że dostałam tę piłkę. Dawno nie słyszałam czegoś, co by mnie tak pobudzało. Mogę z czystym sumieniem okrzyknąć tę EP-kę moją topką roku i już tłumaczę dlaczego. Mam tendencję, że słuchając muzyki podczas podróży autobusem, przerzucam kawałki po 10-20 sekundach, bo już mnie to nuży, już chcę dalej, już znikają wizuale. Ale z Kisloty jest inaczej. Słucham tego tytułowego kawałka i wysiadam cztery przystanki wcześniej. Nie szkodzi, ciepło się ubrałam, wrzesień mi niestraszny. Kick gniewnie łupie, każe mi iść, stawiać kroki z impetem, zadrzeć nosa, iść po wybiegu, choć to tylko ulica Sobieskiego, po drodze mijam wstrętne budynki polibudy. Ale ze słuchawek słyszę "Dawaj, dawaj!" i ściemniam niebo oczami wyobraźni. Mówię sobie, że idę do klubu Kisloty, we krwi seta z redbullem, choć wcale nie. Docieram do klubu (supermarketu), "Klub Theme" wali bassem aż czuję to w żołądku, choć ze słuchawkami to niemożliwe. Strobo mruga w rytmie trance, a ja w trans wpadam i na oczy nie widzę, gdzie jest bar z jagerbombami (półka z napojami owsianymi). Losowo przełącza na "Check It", sprawdzam, a cena za wysoka, ale jebać laktozę, krowie wcale nie takie zdrowe. Ludzie, jak mi wali serce, jaki tłusty bit. Wychodzę przez bramki (nie pikały), przygrywa "Don't Look For Me", zrobiło się spokojnie, ambientowo, chyba mam zjazd, bolą mnie nogi. Tym razem prosto do domu, bez wycieczek. –N.Jałmużna

Écoutez-moi, les filles et les garçons: "Twoja bae – frajer / Twój bej – writer / Twój zbieg okoliczności – raper / Twój raper i dobry bit – mezalians / Schafter, 808 State i piosenka – ménage à trois / Twoje martwe kody – obrona demokracji / Mój raper – infant terrible / Twoja głowa – pustka / Moja głowa – krzywda/ Stary Mark Renton – Gravity's Rainbow / Jak przestanę się jarać – popiół / Osiem piosenek – osiemnaście minut / Twój seks – krótka piłka / Twoje flow – marne / Jego flow – urokliwie ślamazarne / Barwa głosu – relatywnie ładna / Egzaltowany pan z Porcys – kciuk w górę".
At last, gdy kogoś odwiedza poradnia, gdy nawiedza mnie zbyt wczesna pora dnia, doczekaliśmy się zbiorowego wydania tracks utalentowanego 12-latka. Większość sceny może zazdrościć temu 13-latkowi lekkości on the beat. Jak będzie wyglądała jego kariera za dwa lata, gdy skończy 16 lat? It's hard to powiedzieć, but trzymam kciuki. Więc have a safe trip, Wojtek. And that's all, co piszę w tym liście, ale całkiem możliwe, że nigdy go nie wyślę. Bisous! –P.Wycisło
Dacie wiarę, że od wydania ostatniego albumu Scuby, wyznaczającego wówczas granice transowej zajawki, minęły już trzy lata? Użyję tu kliszy: gdyby muzykę porównać do depresji dwubiegunowej, to okresem manii zdecydowanie byłby ekstatyczny materiał na Personality, a epizodem depresyjnym właśnie czwarty LP Paula Rose’a — gorączkowa Claustrophobia. Scuba przyznał, że ma za sobą ciężki rok, stąd też nie dziwi album poszukujący solidnych środków wyrazu, stawiający na najbardziej trwałe, odporne na sezonowe mody, filary muzyki elektronicznej — techno i nieśmiertelny idm. Claustrophobia zdaje się dominować podgatunki, w których się porusza, przez większość albumu jest jednak pasjonującą refleksją na temat techno spod znaku Kenny’ego Larkina i Richiego Hawtina, wzbogaconą o idm-owe pejzaże w duchu Tangerine Dream i trip hopu oraz trademarkowy reverb.
Wymowne "All I Think About Is Death" udanie przywraca do życia formuły napoczęte na Triangulation, natomiast przywodzące na myśl Incunabule i dobrego starego Aphexa Twina, szlachetnie wyprodukowane, dynamiczne, nieco obłąkane i po prostu pięknie melodycznie repetycje w "Drift" to najlepsze cztery i pół minuty w dotychczasowym katalogu Scuby. –I.Czekirda
Kró. Tkapił, ka-ww odbicia membrane: pop.pop. Dada Plunder Reuben &Dans a player, one-oh 3 .never's Software 13 May premiere. Od cz3rwonych przez żółte do zielonych tarcz a chmurny κΦ§мø∂r0m rynien, drum z odtwFrzFczF - Keith FM / KFW / BNM 8.0+ + h t Óó___;u -+ Ą*CAN^Sym^>"Bolic Molecule"`*•.¸,¤°´'`°¤. Bawi jak piknik w razowcu i frenetyczne sło ۞a. Op-musikal'd, Lndn-based- Sun^& Fun # Lop'n'Tin parmi les véritables libertins, bąblin' groove ▌▌-przypadek</!>? sądzę;, na kolosie znowu motyw_.;_'.-._ …{..' Aleo/ostatyka .bonus-dance "Of Oblate Spheroids" ♥ dop'£nia. ρ√s/η√ aρѕμяd, pole bobu. Poleca się! ツツ -K.Miszczak
Ultimate Lounge to w dużym skrócie lo-fi wariacja na temat r&b/downtempo, bedroom popu à la John K. i hauntologicznych eksperymentów z "anty-produkcją" ("Purple Room"). Wymieniłbym również kilka innych tropów, np. "Sun Lounger" przypomina rozkręcony przez chillwave jazz-house Introduction, zresztą momentami dorównuje Heardowi subtelnością zmian harmonicznych (1:36 i w outro na 2:25 – dla mnie highlight). "Waterdown" i tytułowy to z kolei ciekawe połączenie r&b i balearycznego lounge'u, ale daleko im do sielskich obrazków takiego Marka Barotta czy Nightmares On Wax (choć smyki od 1:10 w tytułowym to wręcz kopia z "Les Nuits").
Baron rzeźbi wielowątkowe utwory, dużo się w nich dzieje nie tylko kompozycyjnie, ale zwłaszcza na poziomie produkcji ("płynna" faktura "Getaway", początek "Waterdown"). Przy okazji poprzedniej EP-ki trafiłem na dziwaczne porównanie do Erika Satie (lol, częstość występowania Satie jako punktu odniesienia w wielu reckach – lekki niesmak), ale ja w optymistycznej wersji widzę Barona produkującego kawałki dla mainstreamu i podbijającego festiwale, tak jak kolega z Goldsmiths College – James Blake. –J.Bugdol
Dziś już tylko albo dekonstruujemy, albo wracamy. Albo też wracamy i dekonstruujemy, jak w przypadku Superimpositions. Mediolańczyk Lorenzo Senni na swoim najnowszym krążku, dziesiątej pozycji w katalogu Boomkat Editions, raz jeszcze pochyla się nad zagadnieniem pointylistycznego trance’u. Studium to stanowi kontynuację dźwiękowych rozważań podjętych przy okazji Quantum Jelly. Włoch przy pomocy syntezatora Roland JP-8000, rezygnując z jakichkolwiek innych, inwazyjnych dźwięków, tworzy stuprocentowy hardware-interference-muzak oparty na surowości i magii repetycji. Rozkładając na czynniki pierwsze upatrzony przez siebie, rave’owy gatunek, odkrywa jego zupełnie inne, bardziej progresywne oblicze pozbawione charakterystycznej klubowej ornamentyki wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Tego rodzaju nowatorskie podejście zdecydowanie zasługuje na pochwałę. -W.Tyczka
Zdaje się, że Flames And Figures to oficjalny debiut pochodzącego z San Francisco, siedmioosobowego składu The Seshen. Wcześniej, w 2012 roku, wyszła już płyta, ale raczej nie miała statusu regularnego studyjnego longplaya, więc umówmy się, że dopiero teraz dostaliśmy legitny krążek i sprawdźmy, co właściwie się na nim dzieje. A dzieje się sporo: począwszy od syntezatorowego r&b w openerze "Distant Heart", przez niebezpiecznie chwytliwe "Right Here", nieco przyczajone, synkopowe igraszki na modłę solowego Yorke'a "Other Spaces", bawiące się podziałami metrycznymi, oprawione w przestrzenne synthowe plamy "Already Gone", rywalizujące w podobnej lidze do późnego Bird & The Bee "Firewalker", aż po smakowite klawiszowe harce z kolejnym pysznym refrenem "Periphery". Może całościowo płytka nie wymiata tak, jak wymienione tracki, ale przyjemność z odsłuchów gwarantowana, bo brzmi jak Hiatus Kayiote bez całego tego bagażu kombinatorstwa (i nie chodzi tylko o wokalne podobieństwa). W każdym razie absolutnie się nie zawiodłem i wy raczej też nie powinniście. –T.Skowyra
Ostatnimi czasy jesteśmy świadkami nowej fali ekscytujących, młodych punkowych zespołów z Wysp Brytyjskich, które swoim wigorem i niedyplomatyczną postawą zamierzają podbić świat. Wśród tej chmary znajdują się prawdziwe perełki, z czego dwie z nich – Idles i Shame – można było doświadczyć na żywo na zeszłorocznym OFF Festivalu. Aż ciężko stwierdzić, którzy z nich pozamiatali bardziej. Idles w zeszłym roku wydali wyborny debiut naznaczony rewoltą i nieokiełznaną wściekłością, dlatego z niecierpliwością czekałem na to, co ci drudzy będą mieli do powiedzenia. Na szczęście, Songs Of Praise wysłuchałem z wypiekami na twarzy. To, co wyróżnia chłopaków z Shame, to przede wszystkim naprawdę wysoki poziom songwriterski. Bunt buntem, ale kiedy za nim idą zapamiętywalne, nośne refreny i złożone, zróżnicowane pod względem tempa i nastroju utwory, to naprawdę pomaga w przekazie. Roztrzęsione gitary uzupełniają szyderczy i jednocześnie porywający ryk frontmana Charliego Steena, którego parszywa maniera głosu przywołuje na myśl klasyków gatunku. Jego usta wyciągają sylaby z jakimś chorym zachwytem. Każdy wers o konsumpcjonizmie czy konformizmie jest wypluwany z taką siłą, że praktycznie czuć krople uderzające w twarz. Bardzo imponuje mi w jak sposób została rozłożona tracklista tego albumu. Niepokojący opener, artyleria singli, chwila wytchnienia w postaci "The Lick", po czym kolejna seria energicznych, sprytnie rozłożonych utworów, spośród których nie sposób wskazać wypełniacze. Chłopaki swoim bezczelnym wizerunkiem idealnie komponują się z prosiakami, wspólnie zdobiąc okładkę albumu. Taki jest też ich album: momentami może zbyt wygładzony, ale dający nadzieję na świetlaną przyszłość dla brytyjskiego punka. Mark E. Smith byłby dumny. –A.Kiepuszewski