Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Coś się... coś się popsuło i nie było mnie słychać, to powtórzę jeszcze raz – to może być linia obrony jednego z naszych ulubionych songwriterów ostatnich lat, bo jego najnowszy album najzwyczajniej w świecie zawiódł nas niemal po całości. Zamiast kolejnej porcji melodyjnych jamów (i zasłużonej recenzji) dostaliśmy zestaw sennych b-side'ów (za karę tylko Krótka Piłka), które chyba nie mogły się zmarnować i tak wylądowały na Here Comes The Cowboy. Okej, trochę się znęcam nad Maciem, ale ostatecznie to wciąż są "spoko" piosenki i raczej daleko im do poziomu Męskiego Grania: "Finally Alone", "On The Square" czy chyba najfajniejszy tu "All Of Our Yesterdays" (bo są emocje, co nie?) to typowa demarcowszczyzna, którą znamy i lubimy. Ale gdy posłuchałem openera, to wzięła mnie cholera (no i równocześnie miałem atak śmiechu, bo co to ma niby być, muzyka do czekania na przystankach?). Szkoda, że tak to wszystko wyszło, bo kto za kilka lat będzie pamiętał o tej ledwie szóstkowej płycie? Ale i tak się nie żegnamy, do zobaczenia niebawem #podsumowanie2010s –T.Skowyra

Wow, wow, wow, co ja mam odpowiedzieć na ten demoniczny erotyzm subtelnie płonący w głosie kanadyjskiej producentki? Mogę tylko, rżnąc głupa, jak nieogarnięty podmiot liryczny z openera, bo w tym roku, w tej dekadzie, Spoken Word jeszcze nie brzmiał aż tak dosadnie. A jak mi nie wierzycie na słowo mówione (he he), spróbujcie przyjąć na siebie historie o tłuczonym szkle zalegającym w mrokach tunelu, przez który czołga się główna bohaterka. Pełne wolt językowych oraz czarnego humoru opowieści podważające błogosławioną mityczność berlińskich klubów przepełnionych hedonistyczną, odrażającą rozpustą przećpanych spoconych trupów. Ale nie tylko plastyczność konceptu trzyma w ryzach uwagę słuchacza, bo zarówno na gruncie tekstowo-wokalnym, jak i tym ważniejszym – muzycznym, młoda producentka błyszczy pożółkłym neonowym światłem. Światłem, do którego gną ćmy najlepszych wzorców minimalnych synthów, zabaw balansem lewy-prawy i tech-house'ów. Ludzie wskazują na zamknięcie jako najlepsze minuty płyty, ale przesadna miłość do wszelkich objawów sentymentalizmu każe mi zwrócić uwagę na ten drobny moment "Day Dreaming", w którym na krótką chwilę wydostajemy się z dusznego podziemnego klimatu, aby zaczerpnąć nie mniej przytłaczającego, gorzkiego powietrza zanurzonego w nocy Berlina. Wstrząsająca płyta mogąca swoją wielowymiarową toksyną skutecznie rozpuścić dobre samopoczucie każdej klubowej imprezy. −M.Kołaczyk

Ło matko, co tu się wyprawia. Dawno nie słyszałem płyty będącej aż takim stylistycznym burdelem. Dear udowodnił kilkukrotnie, że potrafi pokazać co nieco w różnorakich gatunkach, w szczególności tych klubowych, umiejętnie dostosowując swoje możliwości do podjętych konwencji, ale tutaj... Indie, alternatywa, posiadanie człowieka po części odpowiedzialnego za Protomartyr, głos, jak Bowie, i wszystko na nic, gdy w "Echos" Matthew sięga po najlepsze wzorce harmoniczne, czerpiąc je garściami z polskiego potransformacyjnego punka – gratuluję tego basu. I ja mogę dziarsko znieść tę ogólną cukierkowość, konstrukcyjne prostactwo, a także niezdecydowanie płyty tkwiącej w stylistycznym kąśliwym miszmaszu, ale gdy absolutnie każdy moment albumu przepełniony jest przestrzelonymi przeszkadzajkami i niewnoszącymi nic, irytującymi efektami specjalnymi, to nie mogę pozwolić sobie na to, aby was przed tym albumem nie ostrzec. Jak ktoś ma Bunny tutaj bronić (gratuluję dziwacznego fetyszu), nie ma problemu, proszę bardzo. Ma płyta swoje fragmenty to prawda, ale jeśli jesteś w stanie wytłumaczyć mi, co autor miał na myśli w 4 minucie i 20 sekundzie pierwszego utworu, to może faktycznie dam Dearowi drugą szansę. Na razie do Bunny czuję tylko i wyłącznie silną antypatię. −M.Kołaczyk
Zespół Mansun zakończył swój żywot jak band prawie piętnaście lat temu, więc z muzycznej perspektywy dość dawno. Wiadomo, historia zamknięta, a na koncie jedno wiadome arcydzieło. Ale okazuje się, że dziś na nowo można poczuć choć w pewnym wymiarze ducha tej fantastycznej kapelki. Otóż Paul Draper, FRONTMAN Mansun, postanowił w zeszłym roku nagrać coś swojego. W 2016 wyszły dwie EP-ki, a w tym roku ukazał się jego debiut Spooky Action. Jak można się spodziewać, nie udało mu się stworzyć materiału na poziomie najbardziej błyskotliwych nagrywek jego macierzystej formacji, ALE nie ma się czym martwić. Słychać, że Draper ze swoim charakterystycznym wokalem nadal potrafi układać progresywne, gitarowe numery najeżone najróżniejszymi bajerami i błyskotkami, które może nie lśnią jak złoto, ale wciąż robią swoje. Weźmy "Who Is Wearing The Trousers" brzmiący jak spoko Depeche Mode w 2017 roku, epicką podróż "Friends Make The Worst Enemies" czy żonglujący nastrojami "The Inner Wheel" i okaże się, że zostaniemy dosłownie wgnieceni w fotel. No i nie zapominajmy o "Things People Want", który w 10 sekund wywoła sentymentalną radość i sprawi, że znowu zapragniecie odpalić sobie Six. A więc myślę, że chyba zachęciłem do sprawdzenia debiutu Drapera, więc odmeldowuję się i też odpalam sofomor Mansun. –T.Skowyra

Wiecznie jest problem z takimi płytami. Jedni stwierdzą, że muzyka Paula de Jonga (byłego wiolonczelisty/co-lidera The Books) to zbitka losowych dźwięków, od czapy połączonych razem w nieestetyczną całość. Inni natomiast dostrzegą malowanie dźwiękiem, impresję, łączenie brzmień w groteskowy sposób, najczęściej w celach uchwycenia niezręcznych momentów życia. W ostatnim utworze, "Breaking Up", przez ponad siedem minut słyszymy dziwacznie zapętlającą się reakcję wrzeszczącej kobiety na wieść o zdradzie. Reszta również pełna jest niepokojących, kuriozalnych momentów, a chore halucynacje zapewnione. Wypaczone monologi, nałożone na siebie i przepuszczone przez efekty, tworzą odjechaną mozaikę dźwiękową. Paradoksalnie w tych abstrakcyjnych kolażach dźwiękowych pojawia się silne wyczucie kunsztu i dbałość o szczegóły. You Fucken Sucker to nietypowy muzyczny konglomerat, w którym zasada decorum jest doszczętnie złamana, a każde kolejne przesłuchanie jest odkrywaniem materiału na nowo. –A.Kiepuszewski

Wibrator, alergia, malaria. Debiutancki długograj Australijki to z pozoru jedynie zgrabne wykorzystanie jangle/indie/twee-popowych klisz, lecz jeżeli w efekcie otrzymujemy najbardziej urocze piosenki (i najlepsze teksty) w tym roku, to trudno narzekać. Zwłaszcza że każdy znajdzie tu coś dla siebie: "Bistro", czyli utwór, który mógłby znaleźć się na płycie Beach House, "elliottowska" plecionkę "U Owe Me", duch Go-Betweens w "Tricks". No i ten głos, który czasami urzeka kruchością ("Mosquito"), czasami imponuje siłą ("Beware Of The Dogs"); wyszeptane wulgaryzmy nigdy nie brzmiały donośniej ("Season's Greetings"), pociaganie nosem nigdy nie było tak stosowne ("Allergies"). Swoją drogą: wiecie, że najpiękniejsze wyznanie miłosne w 2019 zawiera wersy z "wibratorem", "alergią" i "komarami przenoszącymi malarię"? Więc uważaj na ładne i brzydkie słowa, bo mogą być wykorzystane przeciwko tobie. A jak będziesz kazał się uśmiechnąć, albo znowu ją dotkniesz, to pamiętaj, że ktoś z uśmiechem na ustach rozgniecie butem twoją pustą czaszkę o chodnik. –P.Wycisło

To jest album, który doskonale nadaje się na te piekielne upały, jakich obecnie doświadczamy. Debiutujący w tym roku Will DiMaggio włącza się do walki o najprzyjemniejsze około-house'owe wydawnictwo roku (konkurencja jest mocna: Peggy Gou, Ross From Friends, DJ Koze czy A.A.L.). At Ease to wyborny dance-chill pod patronatem Larry'ego Hearda dość niepostrzeżenie przemycający powiew vaporwave'owych drobinek poukrywanych w miksie. Z drugiej strony mam słabość do takich albumików, bo jeśli ktoś szuka porozumienia z Oriolem ("Fairview Jam"), brata się z Fort Romeau ("Steppin' W Friends"), kocha balearyczną bryzę zanurzoną w g-funkowych klawiszach ("UH UH OH") i zasłuchuje się w ambientowym hałsiku ("O God Dam (Sus Mix)"), to ja mogę tylko przyjąć kogoś takiego do mojej drużyny. Polecam słuchanie na zmianę z trzecią częścią znakomitej kompilacji Welcome To Paradise pana Young Marco. No i nie zapomnijcie o schłodzonych drinkach. –T.Skowyra
Drugi album dvsn i znowu do scharakteryzowania proponowanych przez duet dźwięków możemy użyć określeń: subtelność i zmysłowość. Wydający swoje longpleje u Drake'a (który swoją drogą pomógł kolesiom przy napisaniu "Keep Calm") tandem nie czuje potrzeby zmieniania stylówki, czy nawet wprowadzania do niej radykalnie nowych elementów – woli utrzymać status quo, ale za to nie pozwala sobie na spadek wyrobionego poziomu. A więc, Morning After to ta sama przestrzeń podlanego drejkowym trapem klawiszowego r&b, szukającego swobody w romantycznym (czasem nieco egzaltowanym) neo-soulu. Całą konkurencję wyprzedza "Mood", czyli posągowy hołd dla D'Angelo, ale na przykład "Nuh Time / Tek Time" sprawdza się w roli chilloutowego umilania czasu, a "Can't Wait" czaruje niczym wolny taniec w opuszczonym klubie o piątej nad ranem, więc w całej trackliście czają się przyjemne jointy nadające się na "soundtrack do bezsennych nocy". Obadajcie. –T.Skowyra
Za sprawą enigmatycznego duetu z wytwórni Drake'a, r&b w końcu wraca do dwóch cnót z którymi ten gatunek był zawsze kojarzony: subtelności i zmysłowości. W czasach gdy The Weeknd wpycha nam do głowy swoje hedonistyczne, halucynacyjne fantasmagorie, a jego poplecznicy dążą do przeobrażenia współczesnego popu w jak najbardziej surową i mroczną formę, dvsn to projekt stojący gdzieś z boku i pielęgnujący swoją autorską wizję. Doświadczanie tej płyty przypomina randkę w eleganckiej restauracji, którą umila zacne towarzystwo i dobry alkohol. Wysmakowane, delikatnie snujące się melodie są więc kompletnym przeciwieństwem proponowanego przez większość nowożytnych piosenkarzy, szybkiego seksu w brudnej klubowej toalecie. –Ł.Krajnik