Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Warto łatać dziury w naszym archiwum, szczególnie jeśli ktoś dzięki temu będzie miał okazję poznać Imperial – jeden z najciekawszych tegorocznych rap-albumów. Denzel Curry, prawdopodobnie najbardziej kompletny raper z tegorocznych freshmanów, mimo młodego wieku nie jest już nowicjuszem. Ex-członek Raider Klan na koncie ma już mnóstwo muzyki, ale dopiero tegoroczny pełnoprawny album w pełni realizuje jego potencjał.
Imperial rozbija się o arcyciekawe zestawienie niezwykle uroczych, melodyjnych i delikatnych (estetyka "cloud" się kłania) podkładów z żądnym krwi MC na mikrofonie. Od cudownego "ULT" (jeden z ulubionych rapowych singli roku), przez niemal równie dobre "Pure Enough" (od 1:47 vs. Jay Rock w "Money Trees"), nawet po nieco inne "If Tomorrow's Not Here" album płynie niebezpiecznie bezproblemowo, a dzięki odpowiedniej selekcji ani przez moment nie utyka na mieliznach. Jeśli jeszcze go nie sprawdziliście, to radzę to zmienić jak najszybciej. "Came up in this game now my idols is my rivals". Ciekawe, co na to Bedoes? –A.Barszczak
Z dwóch wcieleń Australijczyków z Cut Copy zdecydowanie wolę to, w którym dbałość o walory samych kompozycji mniej więcej równała się z ambicjami parkietowymi utworów, niż to, w którym panowie starali się jedynie wykręcić jak najlepszy groove i nieświadomie parodiowali Talking Heads. Na Haiku From Zero zdecydowana większość tracków frontalnie atakuje nas sekcją rytmiczną, dopiero w następnej kolejności dopuszczając pozostałe komponenty, więc mój pierwszy kontakt z tym wydawnictwem, delikatnie mówiąc, nie był zbyt udany. Po kolejnych odsłuchach stwierdzam, że "Counting Down" i "Airborne" (oba kojarzą mi się na przemian z funkową dyskoteką Jamiro i udanymi samplowymi zabiegami naszych krajanów z Fair Weather Friends) to godne zapętlania perełki. Reszta jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, no może poza dance-punkowym, najbardziej topornym w zestawie "Memories We Share", a więc sytuacja, wypisz wymaluj, na kciuk w bok. –S.Kuczok
Pochodząca z Kyoto artystka to kolejne potwierdzenie programowej linii Cascine. Japonka proponuje skąpany w sennej aurze, muśnięty elektronicznym pędzelkiem i uwodzicielskim głosem, urodziwy pop. Dzięki temu pasuje do zadomowionych już w katalogu labelu Youmi Zoumy czy Eriki Spring, a jednocześnie wprowadza nowe tropy do żeńskiego indie-popu Cascine. I tak opener "Tie" lśni niczym opiłki kryształków pozostawione na plaży, "Shadow" zachęca eterycznym groove'em do wstania od komputera i pobujania się, po czym korzysta z posiłków digi-glitchu. W "Daze" słychać z kolei tęczowy post-dubstep bez wytchnienia, a całość kończy chyba najbardziej stonowany, płynący na ambientowym tle "We Can't Stop". Bardzo przyjemna rzecz, zapowiadająca całkiem ciekawe rzeczy, bo nie ukrywam, że Night Lines to jednak trochę za mało, żeby powalić. Choć oczywiście polecam z czystym sercem ten mały zbiór piosenek. –T.Skowyra

Ten projekt to prawdziwy ewenement na skalę światową. Mamy bowiem do czynienia z efektem współpracy hip-hopowej supergrupy Czarface, której dyskografię można nazwać reprodukcją artystycznej filozofii MF Dooma, z rzeczonym Doomem. Legendarny Metal Face dostał tak mocnej, twórczej zadyszki, że ratunku dla swojej kreatywnej niemocy poszukał w kooperacji ze wskrzesicielami komiksowo-boom bapowego truchła. Rezultat jest więc dosyć przewidywalny. Poprawne flow, poprawna produkcja i garść nieśmiesznych skitów. A.. nie.. przepraszam. Czarface Meets Metal Face przyszykowało dla odbiorcy jedną niespodziankę. Otóż Daniel Dumile wypadł tutaj gorzej, niż składający mu hołd Inspectah Deck, Esoteric i 7L. Na szczęście są na świecie fani nostalgii za 60 centów, więc panowie odpowiedzialni za tę superbohaterską pulpę coś tam zarobią. –Ł.Krajnik

Essentials: soulowe ciepło i wplatanie się w warkocz Sade; drżenie powietrza między żaluzjami z plastiku, koronkowa bielizna – dwuczęściowa (nie od kompletu), trochę miłosnego wstydu, cytryna w kawie przelewowej. Płyta pełna ciała, mariaż muzyki pościelowej i classy r&b – Erika robi piosenki bezzarzutowe. Na przestrzeni "Little Bit" wszystko płynie, rozpływa się, rozmywa, rozleniwia, rozrzewia; "Photo of You" zapętla się przez pojedyncze, saksofonowe zaznaczenia obecności i jednostajność rytmiczną, odpowiedź na potrzebę spokoju (chociaż mogła sobie odpuścić komputeryzowanie swojego głosu jak u Spike'a Jonze'a). Deszczowe "hej, to ja" (Eriki i moje) zamiast "hello, it's me" Adele, please leave a message, bo choć nie lubię rozmawiać przez telefon, lubię twój głos. "Good Time" ma potęgę singlową i nie chce wyjść z głowy, ma w sobie coś uśmierzającego, coś na wskroś melodyjnie ujmującego, istny potwór estetyczny, cieplizna. O Erice jest jeszcze raczej cichutko, co mam nadzieję niedługo się zmieni, bo z tymi niewielkimi, leniwymi uniesieniami świat sprawia wrażenie, że może się układać dokładnie. –A.Kiszka

Jeśli mówimy o tegorocznym żeńskim r&b w mainstreamie, to bezapelacyjnie muszą postawić na Arianę i jej Sweetener. Ale Mariah Carey moim zdaniem również zasługuje na docenienie i kilka miłych słów. Na maksa doceniam to, że potrafi nagrać album, który jest w stanie przez prawie 40 minut mnie nie zanudzić, a nawet potrafi bardzo przyjemnie urozmaicić czas. Stonowana synth-ballada "GTFO", powracające do czasów r&b z poprzedniej dekady "A No No", cieplutki (niemal świąteczny?) duet z Ty Dolla $ign w "The Distance" i firmowa pieśń panny Carey, czyli "8th Grade" – to tylko część atrakcji, jakie oferuje Caution. Chciałoby się napisać, że to zaskoczenie, ale o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy, gdy przypomnę sobie o wcześniejszych albumach czy singlach Mariah, więc pozostaje tylko zachęcić was do oderwania się na moment od brutalnych minimalistycznych trapów i zajrzenia na ten może nieco staroświecki, może nieco nostalgiczny album. –T.Skowyra

Tam, gdzie, na podobnie ciężkich do recenzowania albumach, Sufjan stawiał kiedyś na zmianę na obrazową, retrospektywną podróż i swoje wersję "Listu do M.", raz po raz wpuszczając jednak do całego przedsięwzięcia promienie słońca za sprawą swojego akustyka, a Phil Elverum uprawiał na naszych uszach eskhibicjonistyczną, bolesną terapię, uderzającą pustką, która wypełniła jego codzienność, tam wreszcie bohater tego tekstu serwuje, przynajmniej w moim odczuciu, rzecz najmniej zajmującą słuchacza "psychicznie, fizycznie i muzycznie", z teatralnym zacięciem ubierając swoją stratę w ciężkostrawną poezję, symbole i alegorie na tle ambientowych, syntezatorowych plam i klawiszowych, balladowych banałów. Cave rezygnuje tu czasem ze śpiewu na rzecz melorecytacji, dwa utwory ciągną się w jednym z wyżej opisanych sposobów niemal przez piętnaście minut, właściwie nie może być gorzej, a recenzentom przyznającym punkty za sam zwrot niegdysiejszego gitarowego szamana w stronę "elektroniki" (lol) pragnę przypomnieć trzyletnią już Skeleton Tree tegoż, czy nawet ze dwa, trzy fragmenty naprawdę udanego Push The Sky Away z roku 2013. –S.Kuczok