Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

O Jezu! Cóż to za płyta! Może to zabrzmi śmiesznie, ale co tam – od kilku dobrych lat nie słyszałem bardziej przerażającego albumu. Jamie Stewart i spółka zaserwowali tak intensywny post-industrialny koktajl, że głowa mała. Ich nowe LP powstało wedle zasady dobrego sequela - każdy jego element działa lepiej, szybciej i mocniej niż patenty znane z poprzednich dokonań. Chaotyczny syntezatorowy hałas całkowicie pożarł resztki popu Forget, dotychczasowa oślizła poezja stała się jeszcze bardziej bezpośrednia, a dwubiegunowe wokale to już nie Scott Walker, a raczej Buffalo Bill. Papież power electronics William Benett powiedział kiedyś, że pragnie tworzyć dźwięki, które karcą. Xiu Xiu poszli o krok dalej i wykreowali dźwięki, które torturują. –Ł.Krajnik
PS. Za brzmienie tych plemiennych bębnów dałbym się pokroić.

"Postwisdom" znalazło się na moim ciasnym podium singli 2018, a Verskotziego jak nikt za bardzo nie zauważał, tak wciąż nikt za bardzo nie zauważa, poprawiam więc grzywkę. Nie rozumiem zupełnie tego nieproporcjonalnego niedohajpu, bo takie pioseneczki jak "FLVR" czy "Blind" mógłby robić sam Mura Masa, a całą płytę to nawet i The Weekend, pod warunkiem, że mieliby w końcu jakiś dobry dzień. Może i można by skrócić ten album do EP-ki, może można było poczekać ze swoim highlightem twórczości, promować nim ów EP i pominąć słowa w nawiasach, a w efekcie algorytmy rządzące serwisami streamingującymi i ludzie piszący o muzyce, może byłyby i byliby dla naszego biednego Joey'a bardziej łaskawi, może. Mimo pewnych niedoskonałości wynikających prawdopodobnie z niemożliwości przeskoczenia czy też dosięgnięcia swojego, zignorowanego co prawda przez wszystkich, zeszłorocznego złotego strzału, No. 90 jest naprawdę ładnym, smooth-chillwave-watowo-cukrowym substytutem serotoninowym z ekstatycznie autotune'owym wokalem i niosącymi melodyjkami, którego po prostu, niedobrze gdy brakuje. Do zarzucenia chociaż raz, polecam spokojnie bijącym sercem. –A.Kiszka

Jeżeli wierzyć samym artystom, to chłopcy pochodzą ze stolicy Stanów Zjednoczonych. Podobnie też brzmią: jakby zachłysnęli się (czego zresztą w notkach prasowych nie kryją) osobą Bubba Dupree i jego kreatywnym riffowaniem. Faktycznie czuć tu Void, ale też orientalizm japońskiego hardcore'u – metalową machinację oraz ciężki d-beat surowego i punkowego Why legendarnych Discharge. Ta płyta to żywy dowód na to, że można efektywnie oraz efektownie połączyć dwie leżące nieopodal siebie estetyki i finalny "krzyżak" nie rozjedzie się ani w jedną, ani też w drugą stronę. Pozostaje tylko pytanie, na ile bengery te mają potencjał REPETYCYJNY – ja, dla przykładu, najpierw ziewnąłem z nudów, potem umarłem z zachwytu, a finalnie i tak włączyłem bardziej hymniczny (aczkolwiek gorzej wyprodukowany) split tych nadpobudliwych ze zdania trzeciego. –W.Tyczka

Króciutka EP-ka Chokera jest pierwszą częścią trylogii mini-projektów, którymi Amerykanin zamierza zalać rynek muzyczny w 2019 roku. Mono No Moto to coś w rodzaju ekspresowej taśmy demonstracyjnej, poświęcającej dziesięć minut na prezentację supermocy wschodzącej gwiazdy podziemnego r&b. Trzy różnokierunkowe piosenki czarują efektowną estetyczną żonglerką, częstującą nas oceanowym szykiem, neo-soulowymi pastelami oraz lśniącym post-disco. Melodie młodego artysty może nie nokautują, ale na pewno mogą delikatnie zawrócić w głowie. Finezja, z jaką podchodzi do popowej materii, powinna zawstydzić bardziej doświadczonych znajomych po fachu. Autor Honeybloom mimo statusu żółtodzioba wykazuje się większym wyczuciem stylu i dobrego smaku, niż np. męczący teatralny dekadentyzm Abel albo aspirujące porno-rekiny klasy B pokroju The-Dream czy Chrisa Browna. Świeżak nie napina mięśni i bez większego wysiłku buduje swoją pozycję. Potencjalnego singla roku ma już w kieszeni, więc pozwólmy mu w pełni rozwinąć skrzydła. –Ł.Krajnik

In A Paravental Scale jest pierwszą z trzech zapowiedzianych na ten rok EP-ek przedstawiciela Hyperdub mających złożyć się na zatytułowany Flush Real Pharynx longplay, którego motywem przewodnim ma być kreślenie paraleli między pejzażem nowoczesnych miast a architekturą przestrzeni wirtualnej. W celu realizacji tego konceptu zalicza Gamble zwrot ku błyszczącym, starannie zaprojektowanym soundscape’om, rezygnując przy tym z pokrzywionych rytmów znanych z Mnestic Pressure i wykazując spore jak na własne standardy zaangażowanie melodyczne. Podmuchy retrofuturystycznej, ambientowej uwertury szybko ustępują miejsca migoczącym arpeggiom "Folding" i "Moscow", grzęznącym ostatecznie w motoryzacyjnej mozaice "BMW Shuanghuan X5". Dalej mamy odsyłające do hipertekstualności Motion Graphics "Chant" oraz "In The Wreck Room" brzmiące jak coś z Cocoon Crush Objekta wrzucone w ryzy nadpobudliwych hi-hatów. Wreszcie zamykające "Many Gods, Many Angels" zwalnia nieco tempo, z jednej strony amortyzując skumulowany dotychczas niepokój, z drugiej jednak stanowiąc swoisty cliffhanger przed tym, co czeka nas na kolejnych wydawnictwach – i choć nigdy nie byłem wielkim fanem Brytyjczyka, to po In A Paravental Scale muszę przyznać, że nie mogę się tego doczekać. –W.Chełmecki

Dawn zrywa ze stylistyką enigmatycznego r&b po to, by nagrać najbardziej bezpośredni album w karierze. Królowa z Nowego Orleanu serwuje szereg niezwykle osobistych, życiowych refleksji, tworzących obraz mentalnej siły w pełni ukształtowanej kobiety. Córka muzycznego talent show dojrzała do socjologicznej dyskusji, a przy tym nie zapomniała uzupełnić opinii przykładami zrodzonymi z prywatnych doświadczeń. Elegancki pop w jej wykonaniu celebruje afroamerykański feminizm, unikając populistycznych sloganów. Te intymne autobiograficzne impresje w wyrazisty sposób charakteryzują tożsamościowe dylematy protagonistów współczesności. Aż szkoda, że cały styczeń nie był tak dobry. –Ł.Krajnik

Kanadyjska formacja zebrała za swój debiutancki, wydany w styczniu self-titled spory bukiet bandcampowych propsów, więc od siebie do tej beczki miodu dorzucam łyżkę dziegciu. Bo choć Tallies serwują kilka wpadających w ucho melodii ("Not So Proud", "Mother"), a zdecydowany highlight płyty ("Midnight") w rozczulający sposób odsyła do tęsknego wajbu The Sundays, to po chwili słuchania obraz albumu całkowicie się rozmywa: bas przestaje się kleić, janglujące riffy ulegają wypłaszczeniu, a przesłodzony wokal Sary Cogan traci swoją świeżość, topiąc się w monotonii. Nie jest to jakieś złe wydawnictwo – raczej rzemieślnicza sprawność w tweepopowo-smithsowskiej plecionce, przeciętność nieprzystająca do oczekiwań i drugi dream-popowy garnitur. Dla fanów gatunki – czemu nie; w przeciwnym wypadku trochę szkoda czasu. –W.Chełmecki
W czasach jungle'owego mikro-renesansu wcale nie dziwi aktywność Christopha De Babalona, którego wydane w 1997, a wznowione w 2018 roku If You’re Into It, I’m Out Of It przez wielu uważane jest za klasyczną pozycję w królestwie nadpobudliwych form muzyki elektronicznej. Na nowej EP-ce pochodzący z Hamburga producent nie wychyla się z własnej strefy komfortu i robi to, w czym czuje się najlepiej: z niepokojem łączy potrzaskany breakcore à la Venetian Snares z atmosferycznym ambientem odsyłającym do Biosphere i najbardziej amorficznych urywków twórczości Boards Of Canada. Ujarzmiana stoickim spokojem smyków bitawka "Harakiri" czy wychylające się z cienia, upiorne synthy "Raw Mind" ustawiają Hectic Shakes w złowrogiej scenerii nocnego autobusu donikąd, a zwięzła tracklista sprawia, że miast obudzić się na ostatniej stacji zlani potem i śmiertelnie zmęczeni, wysiadamy na swoim przystanku i z delikatnym dreszczykiem na karku ruszamy w dalszą drogę. –W.Chełmecki

Najnowszy krążek Mono przynosi słuchaczom wszystko to, co w post-rocku najgorsze. Począwszy od mało zniuansowanych wzrostów natężenia dynamiki poszczególnych utworów, a skończywszy na nazbyt patetycznej instrumentacji. Emocja jest tu bowiem płaska i nieskomplikowana: kompozycje nachalnie sugerują, że odczuwamy w sposób zero-jedynkowy. Intelektualny zryw, w zamykających "Meet Us Where The Night Ends" momentach, wcale nie osładza gorzkiego smaku czterdziestu zmarnowanych na spotkanie z Japończykami minut. Wręcz przeciwnie – każe kląć jak szewc, gdyż światełko w tunelu zasugerowało, że można było inaczej; może barwniej, może ciut progresywnie i bardziej transgresyjnie w ramach uprawianego gatunku. –W.Tyczka

Ze wszystkimi midswestami jest taki problem, że te piosenki zawsze egzystują w pewien sposób w przeszłości. Trudno mi zdroworozsądkowo przetrawić powrót Americal Football, czy Sunny Day Real Estate, bo ciągle z tyłu głowy rezonuje nostalgia za flanelową koszulą z początku drugiego tysiąclecia. Pobrzmiewający w tekstach nastoletni paraliż analityczny również nie brzmi przekonująco, kiedy płynie on z ust czterdziestolatka. Dlatego też nie jestem w stanie popaść w skrajny hurraoptymizm. Chociaż, tak po prawdzie, powinienem. Zwłaszcza w przypadku doskonale rozpisanej "Aurory", która ewokuje najlepsze momenty Mineral w ogóle: bogate aranżacyjnie, pozbawione punkowych naleciałości przebijających się na studyjnym debiucie, słodko-gorzkie ballady. Z uroczo lamentującym Simpsonem, którego mruczana maniera nie zmieniła się na przestrzeni lat tak diametralnie, jak na przykład delivery Enigka. Efektu "wow" trudno z kolei uświadczyć w przypadku drugiej strony EP-ki. "Your Body Is the World" to generyczne indie, jakich trzecia fala popularności emo przyniosła już naście. Niemniej, kurczę, jest się z czego cieszyć – One Day When We Are Young to wciąż odpowiednio zbilansowana pożywka dla tęskniącego, fanowskiego serca. Prezent godny dwudziestopięciolecia. –W.Tyczka