Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Mamy rok 2016 i nikogo już nie trzeba przekonywać o fenomenie wersyfikacji MF Dooma. O wybitności Sade, jedenastej z pięćdziesięciu naszym zdaniem największych wokalistek wszech czasów, również. Tak więc, w przypadku mash-upu SADEVILLAIN, nie pozostaje nic innego, niż ograniczyć się do formy notki informacyjnej.
Młody brytyjski producent z Portsmouth postanowił połączyć legendarne acapelle z solowych projektów Metal Fingersa ze smooth jazzowymi podkładami zespołu Sade z obowiązkowymi śpiewanymi partiami Helen Adu. Efekt końcowy jest więcej niż zadowalający i stanowi idealny suplement do i tak bogatej i różnorodnej dyskografii Super Villaina. –W.Tyczka
Brytyjczycy z Orb, jak sama nazwa ich najnowszego wydawnictwa wskazuje, zapraszają nas na sesję relaksacyjną. Długimi fragmentami album ten koi nasze nerwy typowo ambientowymi kolażami, ale są też momenty, w których duet brzmi jakby nagrywał ścieżkę dźwiękową do jakiejś nowej produkcji sci-fi ("Wireless Mk2") i takie, w których artyści rysują wyraźniejsze pętle, organizując muzyczną przestrzeń w sposób, który po łatce ambient każe dopisać house ("9 Elms Over River Eno (Channel 9 )"). Wyróżniający się "4am Exhale (Chill Out, World!) to fuzja wszystkich tych tropów, skondensowana do sześciominutowej perełki, która przywołuje wspomnienia o najlepszych dokonaniach zespołu. Tym longplayem Paterson i Cauty, w trochę mniej spektakularny sposób niż Marcus Popp, dają kolejny tegoroczny dowód na to, że stara gwardia w elektronice trzyma się mocno. –S.Kuczok
Kirby (znamienna ksywa Dementia) nie od dziś ma obsesję na punkcie tego jak funkcjonuje niedoskonała pamięć i stara się przełożyć tę wizję na język ambientu. Everywhere At The End Of Time podobnie jak poprzednie albumy eksploruje m.in. stare gramofonowe nagrania z lat 20. i 30. Sample są zapętlane, zamazywane, pierwotne piosenki wymykają się spod kontroli, gdzieś gubią się wokale, nie wiadomo w końcu czy to prawdziwa, czy może zmanipulowana nostalgia człowieka chorego na Alzheimera, który być może przeżywał swoją młodość przy muzyce Layton & Johnston.
Bardzo łatwo uległem złudnej nostalgii Everywhere At The End Of Time. Album świetnie wpasowuje się w długie jesienne wieczory, ale niestety nie wnosi raczej nic nowego do dorobku The Caretaker. To skromna kontynuacja i w większości powielenie pomysłów An Empty Bliss Beyond This World. Póki co wygląda na to, że konwencja przyjęta przez Kirby'ego jest dosyć ograniczona i kurczowe trzymanie się jej może skutkować nagrywaniem ciekawej, ale wciąż tej samej płyty. –J.Bugdol
Elizabeth Abrams to jedna z naszych bezapelacyjnych faworytek, która pokazała, że w dzisiejszych czasach też da się nagrywać kapitalne, wyprzedzające swoją erę, popowe piosenki przynależące do mainstreamu. Cały biurowiec Porcys czeka na prawowity follow-up wyśmienitego Just Like You, a tymczasem blondwłosa starletka serwuje nieco niezobowiązujący mixtape. I jeśli spojrzeć pod takim kątem na Cross Your Heart, to możemy być zadowoleni z efektu – po pierwsze Liz dzięki zmieszaniu pcmusicowych naleciałości z najntisowym r&b nie odnosi porażki, a wręcz przeciwnie, ponieważ potrafi z tych patentów zbudować swój własny styl. Weźmy chociażby "High School Luv" brzmiący jakby Britney skumała się z A.G. Cookiem gdzieś w 2014 roku albo "All Good" (kawałek jeszcze z 2015 roku) z Vicem Mensa na majku i sprężystą produkcją Lido. W pozostałych, również niezłych fragmentach mixtape'u mamy nieco ciężkostrawną, majorlazerową petardę wyprodukowaną przez 813 (tytułowy), odrobinę house'u o smaku Balearów ("Want U To Hate Me"), a nawet coś, co brzmi jak mash-up wczesnej M.I.A. i Destiny's Child ("Holy Water"), więc zabójcza skuteczność znana ze znakomitej EP-kie trochę tu nie działa, ale i tak miło wiedzieć, że Elizabeth nie składa broni i wciąż tworzy intrygującą muzykę. Ale teraz już prosimy o pełnoprawne wydawnictwo i kolejne zmiecenie konkurencji. –T.Skowyra
Zajrzałem tu raczej z ciekawości, ale nawet jeśli jednym uchem, to poczynania kolończyka wypada jednak od czasu do czasu sprawdzić. Ta płyta ma swoje momenty, mimo że to w gruncie rzeczy taki do przesady bezpieczny showreel nagrany na potrzeby niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego. Nagrywki są trzeźwe i nie łamią żadnych reguł. I w zasadzie można się było tego spodziewać po &, bo od ciężaru Immer raczej nie będzie w karierze Mayera ucieczki, chyba że zdecyduje się on na jakiś radykalnie odświeżający krok. Ale nie tym razem. Amalgamat nazwisk tworzący tę quasi-solówkę osiąga tyle, że materiał przecieka przez palce. Numery płyną wartkim, ale płytkim strumieniem, a ty idziesz sobie wzdłuż niego w poczuciu zdrowej neutralności. W jaki sposób taka “La Compostela”, miałaby czymkolwiek zaskoczyć, skoro całą energię płyty spożytkował już pierwszy track? Ed McFarlane mógłby się zapałować, a i tak nic nie wskóra. Poza garścią jagód, czyli pulsu w “Blackbird Has Spoken” i refrenu “Mind Games” z udziałem Brytyjczyka, album nie pozostawia w pamięci zbyt wiele śladów i trwa dopóki się go słucha, co nie jest zadaniem ani angażującym, ani nieprzyjemnym. Piątka przybita w biurowcu Kompakt i jedziemy dalej. –K.Pytel
Na facebookowym profilu grupy Crying dowiecie się, że grają "bubblegum cyberpunk / shred pop / easy metal" i to w pewnym sensie oddaje, co Amerykanie robią na swoim debiutanckim longplayu. A konkretniej – naciągają bańkę ram gatunkowych do granic możliwości. Power pop, chiptune, dream pop, wstawki z jakiegoś chorego proga, metalowe szarże, ejtisy, najntisy, tu jest wszystko, aż głupio wymieniać. Jednocześnie Beyond The Fleeting Gales to płyta wściekle popowa, gdzie wszystkie stylistyczne misz-masze podporządkowane są głębokiemu przywiązaniu do melodii. Wyobraźcie sobie chwytliwy mix J-popu, Marnie Stern, Fleetwood Mac circa Tango i We Versus The Shark, wyobraźcie sobie kilka innych egzotycznych połączeń. Jest spora szansa, że na tej płycie to usłyszycie. –W.Chełmecki
Udana zapowiedź Familiar Touch rozbudziła apetyt na całkiem solidny materiał. I w sumie nie ma powodów do narzekań – kanadyjskie trio na tegorocznym albumie udanie rozwija wątki podjęte na Perpetual Surrender. Wciąż mamy dużo melancholijnych synthów przetworzonych przez chillwave'ową wrażliwość, szczyptę r&b i downtempo. Pop-ambientowa konwencja nie uległa wielkim zmianom, ale to wcale nie jest jakaś wielka wada Familiar Touch. To co najciekawsze, to właśnie drobne przesunięcia w obrębie dobrze znanych form (bonusowe post-disco w końcówce "Slipping Away"). DIANA to taka odmiana "indie popu", którą prezentuje choćby Yumi Zouma czy TOPS w ich wolniejszych kawałkach (np. "Outside"). Patrząc z innej perspektywy, kontynuuje i rozwija stylistykę ejtisowej balladowości opartej na czasem delikatnych, a czasem majestatycznych synthach. Pozorna skromność kompozycji zawsze jest wyrównana ciekawymi motywami, jak np. balearycznym basem, czy chwytliwym hookiem. Familiar Touch odbieram trochę na tej samej zasadzie co twórczość Sade – lekka zmiana nastawienia do "piosenkowości" pozwala ulec tej rozkosznej, często repetycyjnej mgiełce. I znowu się udało. –J.Bugdol
Mick Jenkins to jest ziomek: błyskotliwy, konsekwentny, a jednocześnie z naturalnym luzem chwytający za serce. Słuchając jego oficjalnego długogrającego debiutu ma się wrażenie, że niektórzy starzeją się szybciej – z płyty tej bowiem bije wyjątkowa dojrzałość. The Healing Component to formalnie koncept album o różnych aspektach miłości, przemycający jednak dość tęgie rozkminy na gruncie socjologicznym i duchowym. Ponadto nie tylko ze względu na treść jest to zbiór piekielnie spójny: czy mówimy o afrofuturystycznym melanżu "Fall Through", pogrzebowym przemarszu "Drowning" czy neonowym funku "Communicate", utwory snują się powoli w oparach marihuanowego dymu, klimat jest nie do podrobienia; łączy je też lekko eksperymentalny sznyt podkładów. Mam wrażenie, że w zalewie jesiennych premier z krainy rapu Jenkins nieco się zgubił. Nie dajcie się jednak zwieść: The Healing Component to ścisła czołówka, jazda absolutnie obowiązkowa. –W.Chełmecki
Wyobraźcie sobie to cudowne uczucie wpatrywania się w sztuczny świat wykreowany przez ekran monitora. Obserwowanie wyidealizowanej rzeczywistości jest wyjątkowo przyjemne, mimo że każda tekstura to niedoskonały, pikselowaty szkielet. Na szczęście ta nienaturalność już nas nie razi. Żyjemy bowiem w krainie emocji aktywowanych przez odpowiednio szybkie połączenie Wi-Fi.
Ten album jest więc idealnym podkładem muzycznym do wirtualnych wojaży. Wciśnięcie play w odtwarzaczu to w tym wypadku doświadczenie równie intensywne, co podłączenie kory mózgu do jaźni cybernetycznego bytu, faszerującego naszą wyobraźnię słodką, futurystyczną utopią. Krótko mówiąc – sztuka na miarę XXI wieku. –Ł.Krajnik
Zdaje się, że Flames And Figures to oficjalny debiut pochodzącego z San Francisco, siedmioosobowego składu The Seshen. Wcześniej, w 2012 roku, wyszła już płyta, ale raczej nie miała statusu regularnego studyjnego longplaya, więc umówmy się, że dopiero teraz dostaliśmy legitny krążek i sprawdźmy, co właściwie się na nim dzieje. A dzieje się sporo: począwszy od syntezatorowego r&b w openerze "Distant Heart", przez niebezpiecznie chwytliwe "Right Here", nieco przyczajone, synkopowe igraszki na modłę solowego Yorke'a "Other Spaces", bawiące się podziałami metrycznymi, oprawione w przestrzenne synthowe plamy "Already Gone", rywalizujące w podobnej lidze do późnego Bird & The Bee "Firewalker", aż po smakowite klawiszowe harce z kolejnym pysznym refrenem "Periphery". Może całościowo płytka nie wymiata tak, jak wymienione tracki, ale przyjemność z odsłuchów gwarantowana, bo brzmi jak Hiatus Kayiote bez całego tego bagażu kombinatorstwa (i nie chodzi tylko o wokalne podobieństwa). W każdym razie absolutnie się nie zawiodłem i wy raczej też nie powinniście. –T.Skowyra