Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Można by tu przywołać jakąś standardową okołojesienną kliszę: album jak znalazł na jesienną chandrę – obudzi was do życia, pobudzi i wyciągnie za fraki ukryte pożądanie. Jednak pomimo że te wszystkie klisze są prawdą, to jednak szablonowość jest taką łatką, którą do Mythos raczej trudno przylepić. Mamy tu taki splot house'u z r&b, koło którego tegoroczne wypociny AlunaGeorge i How To Dress Well nawet nie leżały. Hooki z "Can't Hang On" powodują burzę zmysłów w szklance soku z owoców tropikalnych, a te z "Chasing Tides" – wyśpiewane przez Younga, są jak cisza przed burzą albo jak kompres po gorączce sobotniej nocy. –A. Kania
Autorce tej płyty przyśnił się monumentalny, wręcz epicki pop pełen pięknych ozdobników, urzekających harmonii i budzących zachwyt songwriterskich rozwiązań. Była to wizja tak idealna, że aż nierzeczywista. No i faktycznie, praktycznemu wykonaniu tej wizji daleko do idei arcydzieła powstałego w rozmarzonej głowie Laury Mvuli. Natomiast trzeba przyznać, że jej najnowszy album zasługuje na miano najwybitniejszego laureata tegorocznej nagrody "Nice Try Award". –Ł.Krajnik
Był taki facet. Każdy jego występ bawił mnie do rozpuku. Wystarczały dwa pierwsze zdania jakiegokolwiek monologu i po prostu nie wyrabiałem ze śmiechu. Gdy już czułem, że zaraz pęknę, to ten gość dorzucał taki kawałek, że zbierałem szczękę z podłogi. On był prawie jak gwiazda rocka. A jaką miał świetną, kolorową kurtkę!
Problem w tym, że całe show opierało się wciąż na tym samym, powtarzanym w kółko żarcie. Identyczny prolog, podobne rozwinięcie i puenta, którą znałem na pamięć. Nawet mu się nie chciało dodać kolejnego dowcipu do tego skromnego repertuaru. Uparcie od kilku lat używał jednego akordu.
Tak więc, najpierw ja odkryłem tę tajemnicę, a potem cała reszta. Niektórzy fani nawet prosili o wprowadzenie wspomnianej drugiej anegdoty. Ludzie wysyłali maile z gotowymi historyjkami, a nawet chóralnie wykrzykiwali propozycje grepsów podczas występów. Niestety wszystkie te próby skończyły się fiaskiem.
W końcu anulowano całe tournée i teraz ten koleś opowiada swój jedyny żart do lustra. –Ł.Krajnik
Davor Bokhari pewnym krokiem przechadza się po supermarkecie ze współczesną "elektroniką", ale czasem lubi też wpaść do małego kiosku z sentymentalnym asortymentem. Nie bez powodu Wojtek pisząc o jego ostatnim singlu "Forever" zasygnalizował, że Dark0 świetnie czuje się w "operowaniu hipertekstualizmem, tym razem w wersji tumblrowej". Dodatkowo przy okazji tegoż tracka, ale również całej EP-ki Oceana, wyczuwam delikatne pokrewieństwo z dość enigmatycznym projektem Doss – ta muzyka oddycha najntisowo-nostalgicznym tlenem zmieszanym z rave'ową parą. Rezultat takiej fuzji może nie jest oszałamiający, ale dzięki wzorowemu wgryzieniu się w temat, ten mały zbiór prawilnie sprawdza się w roli umilania czasu "tu i teraz". To całkiem spory atut. –T.Skowyra
Przyznam się, że kocham się w Rosalie. od czasu ubiegłorocznego Spring Breaka. Rzadko mi się zdarza zupełnie zahipnotyzować na koncercie, a wtedy tak było – wszystko w wydaniu scenicznym Rosalie. się dla mnie zgadzało. Jedynym mankamentem, który nie potrafił mi przysłonić tego, jak Rosalie. wygląda, rusza się i śpiewa, były nierówności materiału. Dobrze wiedzieć, że poznańska wokalistka idzie w dobrą stronę. Enuff od nierówności nie jest wolne, ale to chyba dlatego, że "Pozwól" i "So Good" wybijają się na ewidentne hity. Pierwszy, zrobiony przez Jordaha, pokazuje, co mogłoby się stać, gdyby Iza Lach w wydaniu r&b okazała się faktycznie tak dobra, jakbyśmy tego chcieli. Refren podany w nieskończonej, rozbujanej pętli to prawdziwy earworm – mamy tu mocnego kandydata na polski singiel roku. Przy okazji cieszy, że wspomagana doświadczeniem Michała Wiraszki Rosalie. nie traci, ale zyskuje w utworach po polsku. Nie mniej imponuje refren tego numeru z korzeniami w post-disco, zrobionego z Mentalcutem. Nie będę zarzucał reszcie materiału niedostatku takich zaraźliwych momentów, bo czuję, że nie o to chodziło. Pojawienie się Rosalie. na scenie cieszy mnie nie tylko dlatego, że wreszcie w Polsce ktoś nagrywa dobre r&b, ale i dlatego, że nareszcie jest tu ktoś, kto wie, że mniej to często więcej. –K.Babacz
Kiedy Steve Hauschildt, po nieudanym albumie Just To Feel Anything, żegnał się ze starającym się jeszcze bardziej wsiąknąć w gatunkowy klimat analogowej elektroniki późnych lat sześćdziesiątych zespołem Emeralds, to wydawało się, że chęć rozpoczęcia solowej, progresywno-syntezatorowej działalności mija się z celem. No bo skoro trzech łebskich chłopaków z Cleveland nie potrafiło zupełnie płynnie przejść z drone'ów i sczerniałego ambientu do czystych postmodernistycznych eksperymentów z rockistyczną manierą, to dlaczego jeden z nich miałby temu zadaniu sprostać? Na szczęście wyobrażenie o artyście zderzone z rzeczywistością okazało się zupełnie różne. Trochę biję się w pierś (i powinniśmy wszyscy), bowiem nie napisaliśmy ani słowa o znakomitych post-krautowych ambientach z zeszłorocznego Where All Is Fled Steve'a, a powinniśmy, gdyż Strands z wyróżniającym się tytułowym singlem – uwspółcześnionym wajbie kosmische musik złotej dekady lat siedemdziesiątych – stanowi coś na kształt wolnej kontynuacji myśli podjętej w ramach poprzedniego krążka. To pasaże przede wszystkim absorbujące w skutek momentami quasi-idmowych rozwiązań zaprezentowanych w retro-stylistyce, czyli coś stojącego w zupełnej opozycji do wybitnie-żadnego-background-ambientu, którym naszpikowany jest dzisiejszy Bandcamp. –W.Tyczka
Ze świecą szukać drugiej metalowej kapeli, która posiadałby taki środowiskowy street credit pomimo tylko trzech EP-ek na swoim koncie i wciąż mocno undergroundowego statusu. Szwajcarski Bölzer zasłynął tym, że tchnął zupełnie nowego ducha w najnudniejszy odłam ciężkiej muzyki gitarowej – death metal. Gatunek tak skostniały, niezajmujący i wtórny, że od biedy nawet techniczne koniobijstwo podstarzałych thrashowców wydaje się być ciekawszym towarzystwem na sobotni wieczór. Stąd wielkie chapeau bas dla duetu, który mimo genre'owej nieprzystępności i progresywnego podejścia do ograniczonej materii, wieścią o swoim debiutanckim długogrającym materiale potrafił zelektryzować nawet najbardziej konserwatywnych sceptyków z metalhammerowym mindsetem uchowanych na treściach ze świętej pamięci Brutal Landu. Jednak czy obdarty z kontekstów Bölzer sprostał wyzwaniu i wraz z Hero dołączył do wąskiego grona zespołów klasycznych w po-metalu? I tak, i nie. Z jednej strony wszyscy spodziewali się pędzącego sczerniałego death metalu z wachlarzem wwiercających się w głowę przebojowych riffów, jak to miało miejsce na krótkogrającej Aurze, a z drugiej każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że odcinanie kuponów i granie "tego samego inaczej" może skutkować twórczym zapętleniem, którego doskonałym przykładem jawi się najnowsza dyskografia Megadeth.
Szwajcarzy wybrali opcję bodaj najbezpieczniejszą i dla ich kieszeni najekonomiczniejszą – postawili na sprawność przesuwających się po gryfie palców KzR-a, ale jednocześnie bogato suplementowali swoje kompozycje eterycznymi death doomowymi rozwiązaniami budującymi przez zmienność tempa (a jakżeby inaczej) przaśne quasi-post-rockowe suity. Ponadto dużo tu "białego śpiewu" na modłę "mastodonowskiego" pop-metalu, co mając w pamięci "lo-firystyczne" black'owe zakusy wokalisty drużyny, brzmi dość egzotycznie, by nie powiedzieć groteskowo-patetycznie (vide ostatnie hymniczne frazy w zamykającym album " Atropos"). W ogólnym rozrachunku przystępny i zachowawczy Bölzer jednak wygrywa. Nie wiadomo tylko, czy aby nie dlatego, że próżno na death metalowej scenie szukać jakiejkolwiek świadomej konkurencji, bo drugiego gamechangera pokroju Aury to oni z całą pewnością dzisiaj nie nagrali. –W.Tyczka
Koen Holtkamp – połówka zakotwiczonego w stajni Thrill Jockey duetu Mountains – nagrał dwuczęściowy, elektro-akustyczny kolaż, rozkoszną popową suitę zaklętą w eksperymentalną formę. Pierwsza część Voice Model jest gęsta i przytulna, niezwykle harmonijna, subtelnie podszyta mądrością indyjskich rag; druga natomiast zdecydowanie bardziej chaotyczna, nadgryziona robotyczną neurozą i zwieńczona statycznymi, zadłużonymi u Fullertona Whitmana medytacjami. W teorii obu można słuchać osobno, ja jednak sugerowałbym zachować porządek zaproponowany przez autora: te dwie zbalansowane, komplementarne scenki stanowią bowiem swoiste yin i yang paraleli życia, jaką Holtkamp zdołał utkać w tym kwiecistym, nieco ponad trzydziestominutowym wydawnictwie. Voice Model to treściwa, szalenie wciągająca płyta dla każdego, kto ceni sobie twory ambientopodobne w przystępniejszym ujęciu. –W.Chełmecki
Ja pieeeerdooooooole, jaka drętwa ta nowa Metallica. Trzeba zacząć od tego, że w ogóle trudno przesłuchać cały ten cały Hardwired... To Self-Destruct – po co nagrywać tak zupełnie pozbawione kreatywności, w opór schematyczne i zwyczajnie nudne płyty? Że niby riffy fajne? No dobra, przez 15 sekund każdego kawałka może i jest ok, ale czego mam słuchać przez pozostałe 75 minut? Że niby wciąż jest to słynne zaciąganie Heidfelda (jeeeeeheeeejaaaaaaa!!)? Nie no, daję sobie spokój, nic mądrego nie wymyślę jeśli chodzi o plusy tej totalnie zbędnej płyty. No i jeszcze koszmarna okładka, która już zapisała się w "historii Internetu". Prawie osiemdziesiąt minut beztreściowego, hardrockowego onanizmu to dla mnie zdecydowanie za dużo. –T.Skowyra
Od pierwszej sekundy Eternally Even rozpuszcza słuchacza w roztworze oldschool-psychodelii połączonej z funkującą podbudową. Kolejny solowy Jim James to bardzo miła, przyjemna i nie śpiesząca się nigdzie robota. Muzyczny slow motion w praktyce, składający się z wielopoziomowych, rozmytych krajobrazów, których różnorodność budowana jest na sporej baterii instrumentów i zabiegów formalnych. Te drugie niestety od czasu do czasu trafiają kulą w płot, wytrącając z równowagi misternie tkaną, ciepłą i lekko odrealnioną atmosferę luźnego tripa, na szczęście nie na tyle, aby brutalnie zrujnować postępującą imersję słuchacza w dostarczony materiał, zaniżając finalny odbiór płyty. Do absolutnej redukcji świadomości w nacierającej sonicznej fali brakuje tu zdecydowanie głębszych (jak się bawić w retro, to na całego, do diabła z półśrodkami) bawełnianych zaśpiewów, no ale cóż; to co dostaliśmy to i tak wart odnotowania album będący dużo doskonalszym partnerem wieczornego chilloutu od nasączonego syfem blanta. −M.Kołaczyk