Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Reptiliańska masakra gitarą elektryczną powraca w niecały rok po Nonagon Infinity, ale niestety z już dużo mniejszym impetem. Na swoim nowym albumie Australijczycy wydają się bardziej skupieni i może w tym właśnie tkwi problem: bliższy bluesowym ideałom, kreujący więcej przestrzeni do jamowania charakter muzyki średnio się sprawdza w przypadku zespołu jadącego na nieskrępowanej charyzmie i maskowaniu kompozycyjnych delicji pod płaszczykiem niedorzecznego, postapokaliptycznego strumienia świadomości. Materiał zebrany na Flying Microtonal Banana dużo lepiej sprawdziłby się na koncercie niż na płycie, i o ile nie sposób odmówić tej wesołej gromadce kunsztu (bo trudno zignorować takie utwory jak choćby "Rattlesnake" czy "Melting"), tak tym razem efekt finalny jej psychodelicznych pół-wygłupów wypada zaledwie przyzwoicie. –W.Chełmecki
Oto Hiax, w pierwszych sekundach, wjeżdża z soundscapem rodem z bezkresnych interludiów Boards of Canada. Ale to nie bracia Sandison i Eoin, a duet Mark Clifford oraz Scott Gordon stoją za tym dopiero debiutującym w pełnometrażowych zawodach duetem. Choć na wysokości drugiego, trzeciego, a potem siódmego indeksu zdamy sobie sprawę, że to również dobrze mogła być kooperacja ciepłych, przerzedzonych glitchem drone'ów Fennesza, wypadkowa promiennego IDM-u Ovala oraz software'owych algorytmów Autechre generujących dźwięki na podstawie pierwszych sześciu "zagranych" przez zespół wyimków. Syntezatorowa tkliwość pierwszej części płyty doskonale koresponduje z nieco mroczniejszym jej zakończeniem ("Lowlan" i perkusja na kształt dark ambientowego EAI zamykającego jakieś Supersilent).
Tego rodzaju atmosferyczna schizma w kościele patchworkowej elektroniki nie jest zabiegiem z urzędu skazanym na powodzenie. Ostatni raz te subiektywne impresje muzyki konkretnej, czy też power-ambientowej (o ile oczywiście nieco rozszerzymy ramy pojęciowe tego newspeakowego terminu), na szerszą skalę porwały mnie jedynie przy okazji kolejnej sesji z dyskografią Wolfganga Voigta, którego duch z całą pewnością wisi nad tymi co bardziej mirażowymi fragmentami LP Oto Hiax. Bardzo dużo tutaj formalnych sprzeczności, które jednak koniec końców okazują się angażować bardziej, niż jakikolwiek inny joint wypuszczony w Mego na przestrzeni ostatnich kilku lat. Tu jakiś flirt z minimalizmem i zelektryzowany Glenn Branca, tam paluch na klawisz i akord rodem z ejtisowego kosmische musik. Nieoczywista pod względem konstrukcji wyklejanka, po prostu. –W.Tyczka
Martin Kuchen to prawdopodobnie jedyna osoba na skandynawskiej scenie awangardowego jazzu, która może stanąć w szranki z Matsem Gustafssonem. Szwedzki kompozytor i saksofonista, po trzech latach od studyjnego debiutu, kiedy jego estradowy kolektyw Angles na stałe zerwał z formułą czystej improwizacji i przeobraził się w regularne Angles 9, powrócił z zupełnie nowym materiałem. Na pierwszy rzut ucha Disappeared Behind The Sun brzmi podobnie do poprzedniczki – bardzo zgrabnie przedłożono tu słuchaczowi czym tak naprawdę zgraja muzyków pod przewodnictwem Kuchena emocjonuje się od lat. Są odloty skierowane w stronę najlepszych w historii lat free jazzu, próba organizacji na wzór Liberation Music Orchestry genialnego Charliego Hadena oraz bardzo dużo rozwiązań rytmicznych rodem z muzyki etnicznej Czarnego Lądu. Jeżeli ktoś szuka jakiejś wizytówki brzmienia Angles, to od dziś odsyłałbym do kompozycji zatytułowanej "Ådror". A najlepsze w tym wszystkim jest to, że paradoksalnie ta dziewiątka muzyków brzmi jak szesnastka. Świetny materiał by poćwiczyć swój słuch i spróbować doliczyć się ile instrumentów słyszymy w momentach, w których Kuchen na plac boju wypuszcza wszystkich swoich żołnierzy. Osobnego propsa łapie jeszcze Mattias Ståhl, o którego twórczości nie mam bladego pojęcia, ale w creditsach to jemu przypisują te wibrafonowe czary. –W.Tyczka
Jessie Kanda od porównań do twórczości Arki raczej nie ucieknie. Egzotyczni chłopacy, w swoich dwudziestokilkuletnich życiach, popełnili wspólnie chyba zbyt dużo galeryjnych sound- oraz video-artów, by powykręcane beaty pierwszego nie miały wpływu na NSFW obrazki tego drugiego. I odwrotnie, czego dowodem Heart. W erze pre-babyfatherowej pokusiłbym się o stwierdzenie, że alias Doon Kanda serwuje coś na kształt najgorszego możliwego wcielenia Wenezuelczyka. Coś, co leży pomiędzy odrzutami z Mutanta a nigdy nie wydaną stroną B EP-kowego dyptyku i pierwszego mixtape'u.
Jednak dziś wiem już, że zawsze można postąpić zdecydowanie gorzej (vide gościnki u Deana Blunta właśnie), a na debiutującego grafika-plastyka warto spojrzeć w całkowitym oderwaniu od chaotyczno-neurotycznych street bassowych klasyków jego kilkuletniego współpracownika. Wtedy dostaniemy bardzo przyzwoity, progresywny opener utrzymany w stylu Buriala złapanego na speedzie w okresie zmagania się z hipomanią oraz cztery ni to IDM-owe, ni glitch hopowe szkice piosenek. Pierworysy za krótkie na jakikolwiek spust nad interesującą kolażowością tekstur i zbyt długie by zwyczajnie zignorować ich obecność. Kanda eksperymentuje i szuka własnych środków wyrazu, a efekty tych badań niespodziewanie przyklepuje Kode9 i Hyperdub puszcza swoim sumptem ten trzynastominutowy debiut. "(Nie)Zwykłe czary wieją", niemniej ten pan z racji swoich naprawdę interesujących muzycznych przyjaciół może odebrać całkiem niezłe "muzyczne wykształcenie" i wciągu najbliższych kilku miesięcy pozytywnie zaskoczyć. –W.Tyczka
Power-popowe zastrzyki energii, plażowe niemal brzmienie i rozmemłany, 70’sowy songwriting – tak w skrócie prezentuje się Voyager, druga płyta pochodzącej z Montrealu grupy Fleece. Do swojej muzyki Kanadyjczycy przemycają też coś z post-bitelsowskiego psych-rocka i wypolerowanej nowej fali po linii Police, a w niektórych wystudiowanych przebiegach akordów swoje odbicie ma jazzowe wykształcenie większości zespołu. Z blendu tych wszystkich mniej lub bardziej świadomych inspiracji wyszedł album gęsto zaaranżowany, szanujący harmonię i niezwykle ciepły, który umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy Unknown Mortal Orchestra, Field Music i zeszłorocznym krążkiem Thomasa Cohena. Co tu dużo mówić, po prostu dobre granie. –W.Chełmecki
Przyznam szczerze, że nigdy nie było mi po drodze z koncepcją budowania wartości polskich wydawnictw w oparciu o szereg odwołań i porównań do "zachodnich artystów", no ale w przypadku debiutu Bartosza Zaskórskiego takie transkontynentalne analogie cisną się na klawiaturę same. Mocny hipnagogiczny, akcentowany choćby w samym tytule albumu, wydźwięk całości kieruje mnie na peryferia sztuki uprawianej przez Jefre Cantu-Ledesmę. Z tym, że nie jest to taki pogodny ambient-noise z całą masą organicznych dźwięków i gitarowego przetwórstwa, a raczej jego zupełna odwrotność – obraz millenialsa udźwięczniającego lekturę uwspółcześnionych Dziadów Mickiewicza w wersji "hardware only". Pętle wyrwane z półsennych projekcji gęstnieją wraz z każdym kolejnym indeksem – o przestrzenności "doomed molecular waste" zapominamy ledwie kilka chwil później, słuchając już przysadzistej, dubopodobnej historii Kasi Tusk. Mchy i Porosty wydają się być naturalnym przedłużeniem czarno-białych psychodelicznych rysunków Zaskórskiego-grafika, tym razem oddziałujących jednak na zupełnie inne receptory. I wisi nad tym wszystkim aura tej posępnej ludowości kojarzonej w pewien sposób ze słuchowiskiem I Wtedy Okazało Się, Że Umarłem z pokoi Zamku Ujazdowskiego. W tym roku będzie naprawdę trudno o drugie tak angażujące pętle na naszym rodzimym podwórku. –W.Tyczka
Skakaliście do Chairlift? Porcys co najmniej dwukrotnie. Częścią składową tego amerykańskiego, niedawno rozmontowanego tercetu, była odpowiedzialna za maszyny i spokojne wokale Caroline Polachek. Dziewczyna, która dziś po raz drugi – pod aliasem CEP – próbuje rozgryźć, jak to tak naprawdę jest z tą solową twórczością po karierze w bandzie, tym razem postawiła na lekkie przebranżowienie. Bo o ile działalność artystyczna pod pseudonimem Ramona Lisa orbitowała w znajomych, bardzo bliskich artystce popowych rejonach, o tyle projekt sygnowany inicjałami przesunął się w stronę "sonicznych wrażeń". Drawing The Target Around The Arrow to album sprzeczności. Z jednej strony próbuje być silnym dźwiękowym przeżyciem utrzymanym w duchu post-new-age'owskim, a z drugiej, poprzez swoją oszczędną formę i wewnętrzną niespójność, traci jednostajne, wymuszające element kontemplacji tempo. Do tego stopnia, że nic tutaj nie wskóra nawet koncepcja deep listeningu Pauline Oliveros. Polachek zawiodła na etapie wstępnej selekcji gromadzonego przez cztery lata materiału i wypuściła krążek nierówny, z nieprzyjemnie rozłożonymi wewnątrz niego akcentami. Perełki są tu, a owszem. Niemniej połowa słuchaczy gotowych dać Caroline szansę uśnie zanim doświadczy takiego "Singalong", niestety. –W.Tyczka
Nothing Feels Natural to po trochu odpowiednik zeszłorocznego Deluxe zespołu Omni: odprysk sukcesu Ought i Preoccupations, płyta ewidentnie hołdująca oczywistym wzorcom z przeszłości, ale gnieżdżąca w sobie coś więcej niż tylko szlugi palone na poddaszu i wielogodzinne katowanie "Disorder". W amatorskim zimnie sprośnych (to komplement), post-punkowych trików, Priests upchali dość solidną dawkę melodyki, szczególnie gdy weźmie się jako odniesienie dotychczasowe, krótkodystansowe nagrywki zespołu. Co prawda nie przesadzałbym z tym Best New Music, ale też z ręką na sercu nie odmówiłbym uroku takim kawałkom jak świdrujące "Jj", choleryczne "Nicki" czy najsubtelniejszemu w zestawie utworowi tytułowemu. No big deal, ale wchodzi przyjemnie. –W.Chełmecki
"That's when I start promising the world to a brand new girl I don't even know yet", ale gdy spojrzała prawdzie w oczy: raczej zawód. W porównaniu do zeszłorocznej płyty Skepty, znakomitej i walczącej do końca o miejsce w pierwszej dziesiątce naszej listy rocznej, Godfather oferuje jedynie blade wariacje na temat grime'u. Otrzymujemy zestaw podobnie brzmiących tracków, odartych z przebojowości i mocarnych wersów. W sukurs przychodzą potężne linie basu, ale to niewielkie pocieszenie. W zasadzie wybijają się jedynie "U Were Always, Pt.2", który – co symptomatyczne – niewiele ma wspólnego z klasyczną muzyką pirackich rozgłośni radiowych w Londynie, i pędzący na złamanie karku "Back With The Banger". "Lips any girls"? Możliwe, nawet jeżeli noszą teraz na ręce Rolexa, który kiedyś należał do mnie, ale przeciętny grime na mojej liście roku? Nah, that's not me. –P.Wycisło
Popkulturowa wiedza panów z Foxygen funkcjonuje na tej płycie trochę jak wirus w filmach George'a A. Romero. W ciągu kilku sekund niszczy potencjał kompozycji i zamienia je w karmiące się pastiszową nostalgią żywe trupy. I niech was nie zwiedzie zewnętrzny powab barokowego glamu. Bebechy tych utworów pachną smrodkiem twórczości fan-fiction. Jedyne, co ratuje Hang przed absolutną katastrofą, to poczucie humoru autorów. Oczywiście są to dowcipy w duchu zappowsko-biafrowskiej rubaszności, ale na szczęście mniej ordynarnej niż na ... And Star Power. –Ł.Krajnik