Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Posępny, poskręcany post-punk ze złowrogim wokalem karczujący okolice wyczepistym refrenem. Muzyczny ekwiwalent metodycznej dewastacji bauhausowskiego wnętrza.
Czterech łebskich ziomków z Filadelfii bierze sobie za punkt honoru bezbolesne usytuowanie beachboysowskiej łagodności na pokomplikowanym, math-rockowym podglebiu.
Londyński kwartet łączy w swoim popowym laboratorium muzykę Prince’a z INXS, a do wszystkiego dolewa ekstraktu z perkusyjnej kubatury Phila Collinsa. Mój zaniepokojony futrzak twierdzi, że to jebnie. I faktycznie, jebło.
Niepozorny, upstrzony autotunem electro-pop ręki ½ fińskiego Shine 2009 iskrzy feerią barw i dość nieoczekiwanie nie pozwala o sobie zapomnieć. Trzy hasztagi od ojca prowadzącego: #carpiwave, #badminton, #puszczaniebaniekmydlanych.
Podobno najmłodsza transseksualistka na świecie odnajduje swoje prawdziwe ja w rasowym, błyszczącym blichtrem popie. Cameo Paris Hilton pod koniec klipu mówi samo za siebie.
Kończą mi się już powoli leksykalia. Dałem tysiąc blurbów dla tych szczyli, dam im jeszcze jeden, żeby się odp*********.
Pion kompozytorski 1975 zakasał rękawy i wyprodukował ugładzony, sacharynowy dream pop z fejkową gotką na wokalu. Honeys Don't Cry, jak słusznie kwituje pan Jutub.
Młodszy braciak kanonicznego "Inspectora Norse'a" może i nigdy nie dorówna norweskiemu majstersztykowi w gromadzeniu tłumów na parkiecie, ale swoje trzy grosze w kwestii uzależniających, błyskotliwych melodyjek dorzuca z nawiązką. Bansujcie do tego.
Nie wiem, jak wy, ale ja lubię zapach eterycznego house’u o poranku. Od razu lepiej się wstaje, szczególnie po tych wszystkich nieprzespanych nocach. Piona dla piony, zdecydowanie.
Bezkrawędziowy punk dla mieszczuchów? Upupiony, przesłodzony pop-punk? Nazwijcie to, jak chcecie, ale jedno jest pewne, prima sort granie. A także to, że nastały trudne czasy dla pryncypialnych punkowców.